Najnowszy album Kodaline jest na wiele sposobów intrygujący. Recenzując ponad rok temu ich debiutancką płytę, wyrażałem się o irlandzkim kwartecie w samych superlatywach. Odważnie wróżyłem im sukces, chwaliłem świeżość, kreatywność, nowatorski styl przepełniony jednocześnie wieloma inspiracjami. Wierzyłem, że bez trudu przeskoczą poprzeczkę, którą sobie zawiesili i wzlecą jeszcze wyżej, stając się tym samym jedynymi w swoim rodzaju.
I wiecie co? Miałem rację. Dobra, prawie miałem rację.
Panowie trzymają formę, co do tego nie ma wątpliwości. Są wciąż tym samym, młodym i energicznym zespołem, przed którym światowa scena muzyczna stoi otworem. Ich popularność rośnie, tak samo jak liczba wiernych fanów. Nowy materiał stanowi także dowód na to, że muzycy czują się coraz pewniej i są o wiele odważniejsi. Mimo to jednak Coming Up For Air posiada kilka słabszych punktów, które zresztą mam zamiar bezlitośnie obnażyć. Co prawda w wielu miejscach są one albo ledwo dostrzegalne albo bledną przy pozytywach, jednak uderzyły mnie na tyle, że po prostu muszę o nich wspomnieć. Rok temu wierzyłem, że Kodaline od zasłużonej kariery dzieli tylko jeden przełom. Katalizator, zapalnik, coś co da kopa samym muzykom i jednocześnie sprawi, że nic nie będzie w stanie zatrzymać tej rozpędzonej lokomotywy. Pytanie tylko, czy najnowszy album jest właśnie takim przełomem?
Teraz nam już wolno
Pomimo, że na In A Perfect World łatwo było dostrzec inspiracje najróżniejszymi gatunkami, to album ten był nad wyraz spójny. Próżno było tam szukać utworów, które wyraźnie różniłyby się od reszty. Styl Kodaline był niepowtarzalny, a przy tym jednolity. Nawet gdyby usunąć z utworów charakterystyczny wokal lidera, Steve'a Garrigan'a wciąż jasnym byłoby, że słucha się tego samego zespołu. Na debiucie Kodaline nie znajdowałem różnorodności jako takiej, co zresztą jest cechą charakterystyczną dla artystów, którzy dopiero rozpoczynają swoją karierę. W przypadku Coming Up For Air sprawy wyglądają z goła inaczej. Muzycy zdecydowali się bowiem ożywić swoją twórczość odważnie wprowadzając do niej sporo elektroniki. Zabieg ten uważam zresztą za dość udany. I choć w większości utworów syntezatory nie należały do ambitnych, zarówno pod kątem brzmienia jak i sposobu wykorzystania, i przywodziły na myśl inspiracje głównym nurtem, to wniosły ze sobą sporo świeżości. Szczególnie ucieszyło mnie to, że wreszcie miałem okazję przekonać się jak zespół radzi sobie w nieco innej konwencji. Mam tu na myśli utwory Lost, Human Again, Honest, Play The Game i Caught In The Middle. To właśnie te utwory są świadectwem odwagi, choć trochę mniej kreatywności. Przesycone elektroniką i nieco banalnymi progresjami nie są niczym rewolucyjnym (choć z jakiegoś powodu nie potrafię oderwać uszu od Lost), ale zrobiły swoje - pokazały, że Kodaline potrafi odnaleźć się i tutaj. Dają też nadzieję, bo choć na razie są wyjątkowe tylko z uwagi na odmienność w stosunku do reszty, to wierzę, że kiedy panowie dopracują metodę syntezy tego nowego stylu ze swoim własnym, wyjdzie z tego majstersztyk.
Coming Up For Air obfituje również w nieśmiałe eksperymenty. Po części pod kątem brzmienia ale głownie konstrukcji utworów, które stały się mniej schematyczne. Sporo tu bridge'ów i różnego rodzaju wstawek. Niejednemu utworowi towarzyszy klimatyczne intro lub outro, często zbudowane na bardzo przyjemnych chórkach i gitarach.
Wypada także skreślić kilka linijek o promującym album singlu, czyli Honest.
Kiedy usłyszałem go po praz pierwszy uśmiechnąłem się w duchu. Z dwóch powodów. Raz - był inny, a to dobry znak. Najzwyczajniej w świecie mi się podobał (może dlatego, że jeden z moich dobrych znajomych sukcesywnie próbuje zaszczepić mi miłość do moog'owskiego basu). Sprawiał wrażenie lekkiego, a jednocześnie nie był pusty. Taki typowy ulubiony kawałek. Dwa - byłem pewien, że zabieg dodania chwytliwego syntezatora i sztampowej, pozbawionej jakiejkolwiek głębi historyjki w formie klipu, jest jak najbardziej celowy. I ani trochę nie miałem do Kodaline o to żalu. Jeśli dzięki temu staną się bardziej popularni, to spoko - pomyślałem. Poza tym, patrz punkt pierwszy.
Spostrzegawczy czytelnik uderzony zostanie zapewne częstotliwością z jaką używam słowa spójność, zarówno w odniesieniu do pierwszej jak i drugiej płyty. I oczywiście ma to swoje powody. Spójność to takie ładne słowo mające zastąpić nieco bardziej pejoratywne - schematyczność. I tu rodzi się pewien problem, bo gdzie leży granica między jednym, a drugim? I czy w przypadku jakiejkolwiek sztuki, można powiedzieć, że spójność jest zaletą?
Z jednej strony Coming Up For Air pokazuje odwagę i przełamuje spójność ukazaną na In A Perfect World, z drugiej zaś większość utworów różni się od siebie niuansami. Zdaję sobie sprawę, że po przeczytaniu słów znajdujących się nieco wyżej pomyślicie, że przeczę sam sobie. Wszak jeszcze parę zdań temu chwaliłem Kodaline za odwagę. Jednak tu sprawa nie dotyczy wymienionych wcześniej utworów, bogatych w elektronikę i nowe brzmienia, a właśnie tych pozostałych, stanowiących jakby tło. Jeśli jeszcze się nie pogubiliście, to tu zacznie się prawdziwa jazda. Otóż doszedłem do wniosku, że panowie z Kodaline są schematyczni w przełamywaniu spójności #incepcja. Innymi słowy, sprawa wygląda tak, że poza pięcioma utworami spośród piętnastu, zmiany w stylu zespołu zachodzą równolegle, tj. odbijają się w utworach w ten sam sposób. Wedle zasady: Jeśli w tym kawałku dodaliśmy intro, arpeggiator i chórki w bridge'u, to robimy tak w pozostałych. A rezultat tego jest taki, że odróżnić od siebie poszczególne utwory jest najzwyczajniej w świecie ciężko. Można by pomyśleć, że spójność niebezpiecznie przeradza się w schemat. Momentami miałem wrażenie, że utwory powstawały według jakiegoś wzorca, ciągu elementów z obowiązkowym zachowaniem kolejności. Oczywiście istnieje także możliwość, że przypieprzam się na siłę.
Poza tym moją uwagę przykuły pojawiające się trochę za często pospolite progresje i oklepane partie pianina. Dość zabawne było, że przemknęła mi nawet przez głowę absurdalna myśl o inspiracjach naszymi rodzimymi weselnymi hitami. D-mol, G-dur, C-dur, F-dur.
Chociaż nie powinienem o tym wspominać, bo nie o to tu chodzi i trochę to płytkie, to muszę przyznać, że dostrzegłem zmianę w wizerunku Kodaline. Z niemęskich i neurotycznych, zmienili się w jeszcze bardziej niemęskich i neurotycznych, przy czym dorzucili do tego stylowe rurki.
Zmianom uległo instrumentarium i sposób jego wykorzystania. Na albumie nie usłyszymy już np. harmonijki ustnej. Akustyczną perkusję często zastępuje elektroniczna, a gitara basowa dublowana jest przez różnej maści syntezatory. O wiele więcej tu arpeggiatorów, przesterowanej gitary i klimatycznych padów. Doszukać można się również samplowanego wokalu i (jeśli słuch mnie nie myli) pianina z overdrive'em i gęstym pogłosem a lá Keane. W kilku utworach odniosłem też wrażenie, że nieco gorzej prezentują się umiejętności wokalne lidera. Choć rzadko, to jednak można doszukać się niewielkich nieczystości. Mam wrażenie, że to m.in. dzięki udanemu miksowi popowe syntezatory nie drażniły mojego ucha (a może to tylko zasługa poznanego niedawno zespołu Chvrches - czyżbym się staczał?)
Coming Up For Air obfituje również w nieśmiałe eksperymenty. Po części pod kątem brzmienia ale głownie konstrukcji utworów, które stały się mniej schematyczne. Sporo tu bridge'ów i różnego rodzaju wstawek. Niejednemu utworowi towarzyszy klimatyczne intro lub outro, często zbudowane na bardzo przyjemnych chórkach i gitarach.
Wypada także skreślić kilka linijek o promującym album singlu, czyli Honest.
Kiedy usłyszałem go po praz pierwszy uśmiechnąłem się w duchu. Z dwóch powodów. Raz - był inny, a to dobry znak. Najzwyczajniej w świecie mi się podobał (może dlatego, że jeden z moich dobrych znajomych sukcesywnie próbuje zaszczepić mi miłość do moog'owskiego basu). Sprawiał wrażenie lekkiego, a jednocześnie nie był pusty. Taki typowy ulubiony kawałek. Dwa - byłem pewien, że zabieg dodania chwytliwego syntezatora i sztampowej, pozbawionej jakiejkolwiek głębi historyjki w formie klipu, jest jak najbardziej celowy. I ani trochę nie miałem do Kodaline o to żalu. Jeśli dzięki temu staną się bardziej popularni, to spoko - pomyślałem. Poza tym, patrz punkt pierwszy.
Deja vú
W tym miejscu powinienem przedstawić słabe strony albumu. Krytykować, narzekać, jechać po bandzie. Niestety, zarzucić Kodaline można niewiele, więc nie liczcie na krew i flaki.Spostrzegawczy czytelnik uderzony zostanie zapewne częstotliwością z jaką używam słowa spójność, zarówno w odniesieniu do pierwszej jak i drugiej płyty. I oczywiście ma to swoje powody. Spójność to takie ładne słowo mające zastąpić nieco bardziej pejoratywne - schematyczność. I tu rodzi się pewien problem, bo gdzie leży granica między jednym, a drugim? I czy w przypadku jakiejkolwiek sztuki, można powiedzieć, że spójność jest zaletą?
Z jednej strony Coming Up For Air pokazuje odwagę i przełamuje spójność ukazaną na In A Perfect World, z drugiej zaś większość utworów różni się od siebie niuansami. Zdaję sobie sprawę, że po przeczytaniu słów znajdujących się nieco wyżej pomyślicie, że przeczę sam sobie. Wszak jeszcze parę zdań temu chwaliłem Kodaline za odwagę. Jednak tu sprawa nie dotyczy wymienionych wcześniej utworów, bogatych w elektronikę i nowe brzmienia, a właśnie tych pozostałych, stanowiących jakby tło. Jeśli jeszcze się nie pogubiliście, to tu zacznie się prawdziwa jazda. Otóż doszedłem do wniosku, że panowie z Kodaline są schematyczni w przełamywaniu spójności #incepcja. Innymi słowy, sprawa wygląda tak, że poza pięcioma utworami spośród piętnastu, zmiany w stylu zespołu zachodzą równolegle, tj. odbijają się w utworach w ten sam sposób. Wedle zasady: Jeśli w tym kawałku dodaliśmy intro, arpeggiator i chórki w bridge'u, to robimy tak w pozostałych. A rezultat tego jest taki, że odróżnić od siebie poszczególne utwory jest najzwyczajniej w świecie ciężko. Można by pomyśleć, że spójność niebezpiecznie przeradza się w schemat. Momentami miałem wrażenie, że utwory powstawały według jakiegoś wzorca, ciągu elementów z obowiązkowym zachowaniem kolejności. Oczywiście istnieje także możliwość, że przypieprzam się na siłę.
Poza tym moją uwagę przykuły pojawiające się trochę za często pospolite progresje i oklepane partie pianina. Dość zabawne było, że przemknęła mi nawet przez głowę absurdalna myśl o inspiracjach naszymi rodzimymi weselnymi hitami. D-mol, G-dur, C-dur, F-dur.
Chociaż nie powinienem o tym wspominać, bo nie o to tu chodzi i trochę to płytkie, to muszę przyznać, że dostrzegłem zmianę w wizerunku Kodaline. Z niemęskich i neurotycznych, zmienili się w jeszcze bardziej niemęskich i neurotycznych, przy czym dorzucili do tego stylowe rurki.
Technikalia
Miks nie uległ zasadniczo zmianie w porównaniu do In A Perfect World. Oczywiście przed realizatorem stały nowe wyzwania, takie jak syntezatory czy gruby bas, ale poza tym niewiele się zmieniło. Chórki i wokal zyskały trochę więcej pogłosu, a pianino nie jest już tak ostre i twarde.Zmianom uległo instrumentarium i sposób jego wykorzystania. Na albumie nie usłyszymy już np. harmonijki ustnej. Akustyczną perkusję często zastępuje elektroniczna, a gitara basowa dublowana jest przez różnej maści syntezatory. O wiele więcej tu arpeggiatorów, przesterowanej gitary i klimatycznych padów. Doszukać można się również samplowanego wokalu i (jeśli słuch mnie nie myli) pianina z overdrive'em i gęstym pogłosem a lá Keane. W kilku utworach odniosłem też wrażenie, że nieco gorzej prezentują się umiejętności wokalne lidera. Choć rzadko, to jednak można doszukać się niewielkich nieczystości. Mam wrażenie, że to m.in. dzięki udanemu miksowi popowe syntezatory nie drażniły mojego ucha (a może to tylko zasługa poznanego niedawno zespołu Chvrches - czyżbym się staczał?)
Ogółem realizatorowi nie można zarzucić nic, tak samo zresztą jak i muzykom. Moją uwagę zwracała oczywiście ścieżka basu, ale mam wrażenie, że dzieje się tak głównie za przyczyną procesu torowania/sensytyzacji. Może nie powinienem był kupować gitary basowej...
Przesłuchałam sobie 'Lost' i głos wokalisty w refrenie, a dokładniej w tych trzech wersach:
OdpowiedzUsuń'Cause we are ordinary people
Beautiful as we are
We can still get lost'
skojarzył mi się z głosem Bellamy'ego w 'Explorers' (te słowa dokładnie: 'Free me, free me, free me from this world...')- czy tylko ja to słyszę? Jakaś taka podobna maniera chyba albo coś nie tak z moimi uszami...
Rzeczywiście istnieje pewne podobieństwo, ale nie sądzę by wnikało z bezpośredniej inspiracji Muse. Oba utwory opierają się na dość wtórnych progresjach i schematach, dlatego wydają się podobne. Ale masz rację, maniera, dublowany wokal, takie same interwały w melodii, choć inna tonacja. Wcześniej tego nie zauważyłem ;) "Cause we are" i "Free me" brzmią zaiste identycznie.
OdpowiedzUsuń