You're my guiding light (V) - Radiohead

zostaw komentarz
Radiohead to legenda, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Wraz z Oasis stali się ikoną brytyjskiego rocka i wynieśli gatunek ponad wszystko to, co świat miał okazję do tej pory usłyszeć. Utwory takie jak No Surprises, Creep, Nice Dream czy Karma Police to jedyne w swoim rodzaju klasyki, które nigdy nie umrą ani nie zostaną zastąpione. Bez Radiohead nie narodziłoby się wiele rewelacyjnych zespołów, takich jak chociażby Muse. Ich niebanalny, niespętany niczym styl stał się inspiracją dla tysięcy młodych artystów oraz zwykłych słuchaczy, w tym mnie.
Dziś przeczytacie o zespole, który jest mi bliski, choć wciąż pozostaje nieuchwytny.

Od lewej: Phil Selway (perkusja), Colin Greenwood (bas), Thom Yorke (wokal), Ed O'Brien (gitara), Jonny Greenwood (gitara)

Zgrzeszyłem

Jeśli pośród moich czytelników znajdują się fani Radiohead, to z pewnością to co teraz powiem nie przysporzy mi popularności. Co więcej, poda w wątpliwość rzetelność moich opinii i zachwieje sensem całego tekstu. Mimo wszystko jednak, muszę Wam się do czegoś przyznać.
Moja przygoda z Radiohead zakończyła się na albumie OK Computer. Definitywnie, brutalnie, głupio. Nie zanosi się także na to, żeby w najbliższym czasie coś się w tej materii zmieniło. I bynajmniej nie chodzi tu o niechęć do poszerzania horyzontów czy też lenistwo. Sęk w tym, że ta wciąż niepoznana część ich twórczości jest mi po prostu obca i nieprzyjazna. Dokładnie w taki sam sposób jak twórczość Johna Frusciante, którego uważa się za jedną z ikon rocka.
Próbowałem. Bóg mi świadkiem, że próbowałem przedrzeć się dalej ale z jakiegoś powodu nie potrafię odnaleźć niczego interesującego w nowszych albumach Radiohead. Przesłuchałem je pobieżnie i na tym się skończyło. Utwory te nie pozostawiły po sobie absolutnie nic.
Dlatego dzisiejszy wpis, będący jednocześnie domknięciem całego cyklu, będzie nieco różnił się od pozostałych. Radiohead odcisnęło się we mnie na tyle, by stać się inspiracją, lecz wciąż za mało, by zyskać w moich oczach status fascynacji. Nawet pomimo świadomości jak wielki jest ich dorobek.

Cholera, znowu rozsypały mi się schematy

Opisywany dziś zespół jest najbardziej wyjątkowym spośród tych, które zagościły do tej pory na stronach mojej pokracznej, pseudo-dziennikarskiej kreatury. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości, choć nie ukrywam, że pisząc to doświadczam pewnego rodzaju dysonansu poznawczego.
Kiedy byłem jeszcze niewiele rozumiejącym gnojkiem, zafascynowało mnie No Surprises. I to tylko dlatego, że pojawiło się w otwierającej scenie szóstego sezonu House M.D. A warto w tym miejscu wspomnieć, że jestem wręcz psychofanem tego serialowego majstersztyku. Oparty w większości na durowych akordach utwór zauroczył mnie i wydawał się nad wyraz pogodny. Był... fajny, a parę lat temu to określenie zdawało się być szczytem mojej elokwencji. Dziś przyznaję się do tego z pewnym zażenowaniem zwłaszcza, że wers a handshake of carbon monoxide doczekał się właściwej interpretacji dopiero gdy podrosłem i względnie niedawno pozwolił dostrzec, że utwór pogodnym zdecydowanie nie jest.
I właśnie stąd moje mieszane odczucia. Być może wciąż jestem tym małym chłopcem, nie do końca potrafiącym docenić skrajnie nieszablonowe myślenie brytyjskich artystów. Myślenie, które w moim odczuciu czyni twórczość Radiohead nierówną. To właśnie te ambientowe, psychodeliczne, obfitujące w trudne harmonie utwory pochodzące z bardziej współczesnych albumów Radiohead spowodowały, że nie potrafiłem zebrać wystarczająco dużo silnej woli by znaleźć w nich coś... przyjemnego. Słuchanie ich było zwyczajnie męczące, a momentami wręcz irytujące.

Rock in Roma (2012)

Ale to samo pozbawione schematów myślenie jest jednocześnie najmocniejszą stroną Yorke'a i spółki. Wykorzystane bowiem w odpowiedni sposób (mówiąc odpowiedni mam na myśli względnie przystępny dla średnio zaawansowanych - niezbyt banalny ale i nie zatopiony w przesadnie alternatywnej rozsypce) czyni utwory Radiohead bezkonkurencyjnymi, jedynymi w swoim rodzaju.
A co rozumiem przez nieszablonowe myślenie?
Teksty tak głębokie i wciągające, że niemal na własnej skórze czujesz wszystko to czego doświadczał artysta przelewając je na papier. I nie jakieś wypociny skrzywdzonego przez życie popaprańca. Cholernie dojrzałe, pokrywające ciało gęsią skórką. Masz wrażenie, że gdybyś przesunął po jej chropowatej powierzchni gramofonową igłą, usłyszałbyś dźwięki Bullet Proof... Mroczne, depresyjne, prawdziwe, kopiące dupę.
Barwa Yorke'a, okraszona chrypką, zmęczeniem, kradnąca sylaby, subtelnie nieczysta. Jedyna w swoim rodzaju maniera, przesiąknięta emocjami, czyniąca z utworów coś więcej niż sztukę, powołująca na świat arcydzieło.
Łączenie ze sobą tylko pozornie nie pasujących brzmień - niepokojące chórki w towarzystwie przesterowanej gitary, dźwięki zrodzone z eksperymentu, revers'y, delay'e, chorus'y, gęste syntezatory, skrzypce, wprowadzające w stan odurzenia odgłosy otoczenia. Szalenie wartościowa dowolność.
Wszystko to tworzy tak nieznośnie oryginalną mieszankę, że nie sposób uznać Radiohead za po prostu jeden z wielu zespołów. I mimo, że przemawia do mnie tylko część ich twórczości, to byłbym skończonym ignorantem twierdząc, że nie zasługują na miano cudownego dziecka.

Don't let go

W roku 2006 ukazał się pierwszy solowy album Yorke'a zatytułowany The Eraser, charakteryzujący się silnymi inspiracjami muzyką elektroniczną. Solowy projekt, nagrywany m.in. przy współpracy z legendarnym basistą RHCP - Flea, został pozytywnie odebrany zarówno przez krytyków jak i fanów Radiohead.
W ubiegłym roku, światło dzienne ujrzał kolejny album - Tomorrow's Modern Boxes, wpisujący się w podobny nurt co The Eraser. Ambientowym syntezatorom, elektronicznej perkusji i samplowanym brzmieniom rzadziej towarzyszy wokal jako taki, zastąpiony przez chórki i pojedyncze frazy podkreślone pogłosem.

Poza działalnością muzyczną, Yorke angażuje się m.in. w kampanie na rzecz praw człowieka i zmniejszenia emisji CO2.

Jeśli o mnie chodzi, to spośród solowego dorobku Yorke'a na stałe w mojej pamięci zapisały się utwory Harrowdown Hill, Black Swan i Truth Ray. Nie oznacza to oczywiście, że reszta z nich nie jest warta uwagi. Ba, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest w nich coś wyjątkowego, bo choć fanem muzyki elektronicznej nie jestem i najzwyczajniej w świecie nie przepadam za utworami, które nie angażują brzmieniem (czyt. pozwalają oddać się wysiłkom intelektualnym bez obaw, że staną się niechcianym dystraktorem) to myślę, że koneserzy gatunku będą solową pracą lidera Radiohead zafascynowani.
Jedną z przyczyn dla których zwróciłem uwagę na The Eraser, był utwór Harrowdown Hill zainspirowany historią Davida Kelly'ego, eksperta ds. broni biologicznej, którego zwłoki znaleziono nieopodal wzgórza o tej samej nazwie. Zgodnie z oficjalną wersją popełnił on samobójstwo, lecz wiele osób wiąże tę śmierć z jego niewygodnymi dla rządów Wielkiej Brytanii i USA wypowiedziami, dotyczącymi inwazji na Irak w 2003 roku. A ja, jako osoba w rozsądnym stopniu interesująca się teoriami spiskowymi (choć wolę mniej pejoratywne określenie alternatywne wersje wydarzeń) nie potrafiłem przejść obok niego obojętnie.
Pomimo tego, iż solowa twórczość Thom'a Yorke'a raczej nie trafia w mój gust, to zdecydowanie warta jest uwagi, zarówno jeśli mówimy o muzyce jak i warstwie tekstowej. Sam często wracam do niej gdy tylko czuję potrzebę aby przestrzeń wokół mnie wypełniło coś niezobowiązującego.

Rozejść się!

I tak oto cykl You're my guiding light doczekał się zakończenia. Mam nadzieję, że w uwięzionych pomiędzy pikselami czcionki przemyśleniach, jakimi raczyłem Was przez półtora roku znaleźliście coś interesującego i godnego uwagi.
Dzisiejszy wpis powstawał w towarzystwie Coming Up For Air, najnowszego albumu Kodaline, dlatego też w najbliższych dniach możecie spodziewać się jego recenzji, która już teraz zapowiada się naprawdę ciekawie.

A! Zapomniałbym. Poniżej znajdziecie nowy utwór, w którym po raz pierwszy wcielam się w rolę basisty. W wolnej chwili zawieście ucho. Ot tak.

Force Me - soundcloud.com <-- kiknij

0 komentarze:

Prześlij komentarz