Tom Chaplin - Twelve Tales of Christmas - Recenzja

zostaw komentarz

Twelve Tales of Christmas pod wieloma względami różni się od solowego debiutu Chaplina. O ile The Wave było w mojej opinii chaotyczną i nie do końca udaną próbą odnalezienia swojego stylu, to w przypadku nowego albumu sprawy mają się zgoła inaczej. Choć w paru miejscach wyraźnie dostrzec można drobne potknięcia, to tematyka świąteczna podeszła autorowi i nie poskutkowała czkawką czy nawet niewielką niestrawnością. Z drugiej zaś strony recenzowanej płyty z pewnością nie można nazwać idealną. Ma ona bowiem swoje plusy jak i minusy, przy czym te drugie pozostają z reguły na drugim planie. Materiał zdaje się być o wiele bardziej spójny i gładki niż ten z poprzedniego albumu. Zupełnie tak, jakby dopieszczano go na każdej płaszczyźnie krążka. Pozostaje jednak pytanie na ile ta pozytywna zmiana jest zasługą autora, a na ile samej konwencji, w której, nie oszukujmy się, trudno coś spieprzyć. Tom Chaplin w wielu miejscach korzysta ze znanych schematów. Niektóre przepisuje 1:1, inne zaś traktuje swą nieprzeciętną barwą i dojrzalszym już artystycznym sznytem. Co zatem powstało z nietypowej mieszanki świątecznych progresji i brytyjskiej progresji?

Ho, ho, ho!

To, że Twelve Tales of Christmas jest albumem świątecznym czuć na każdym kroku. Utwory w przeważającej większości są radosne i lekkie, a same teksty mocno tematyczne. Nie przeszkadza mi to ani trochę, choć nigdy nie przepadałem ani za świętami, ani muzyką im towarzyszącą. Chaplin, choć wierny jest konwencji, to ubiera swoje utwory w niekoniecznie czerwone fatałaszki. I to właśnie te kawałki stały się moimi ulubionymi. Od nich też, zgodnie z tradycją, zacznę swoją recenzję.
Absolutnie rozkradło mnie Walking in the Air. Nie tylko swoim pełnym przestrzeni miksem, ale przede wszystkim genialnymi harmoniami. Niebywale zwinne przejście od ciemnego brzmienia przywodzącego na myśl klasyki Lyncha takie jak Blue Velvet czy Wild at Heart do jasnej i radośniejszej formy to istny majstersztyk. Podobnie zresztą jak głos Chaplina, który wciąga całą płytę na jeszcze wyższy poziom. Chórki idealnie komponują się z nieco przytłumionym brzmieniem skrzypiec i głębią basu. Co zabawne, Walking in the Air jest coverem utworu napisanego przez Howarda Blake'a w 1982 do animowanego filmu The Snowman. Chaplin jednak zdołał nadać mu zupełnie nowe znaczenie, w rezultacie czego otrzymaliśmy cudo, które za każdym kolejnym razem rozmontowuje słuchacza na nowo.
Dalej mamy Under a Million Lights, który jako jedyny na płycie przypomina mi twórczość Keane. Zwłaszcza partia pianina i harmonie, które w pierwszej części utworu przypominają syntezę Won't Be Broken i Higher Than the Sun. Cały utwór jest zaskakująco przyjemny i pomimo swej prostoty niezwykle angażujący. Zwłaszcza w momencie, gdy po pierwszym bridge'u głos Toma wchodzi w wysokie rejestry mieszając się jednocześnie z linią chórków.
Za równie genialne uważam Follow My Heart. I mówię to z pełną świadomością, jak bardzo czerpie z klasycznego U2. Nie da się nie utonąć w pełnych pogłosu gitarach, miękkim basie i delikatnych syntezatorach. To co cieszy, a o czym nie omieszkam wspomnieć później, to fakt, że Chaplin wreszcie buduje melodie nienachalne i jednocześnie oryginalne.
Choć spaprane nieudanym miksem perkusji, urzekło mnie także Another Lonely Christmas. Wpadające w ucho, proste brzmienie jest chyba podręcznikowym przykładem tego, jak powinno pisać się utwory świąteczne. Pomimo typowego instrumentarium i nieco niepotrzebnego solo na syntezatorze jest to utwór, którego słucha się z przyjemnością.
Co do reszty. Nie da się ukryć, że Chaplin poczynił spore postępy w porównaniu do swojego debiutu. Zdołał on bowiem nagrać płytę lekką, nieangażującą i różnorodną. Nie uświadczysz tu chaosu czy pozbawionych pomysłu i udziwnianych na siłę tworów z The Wave. Jeśli macie już dość WHAM!, to Twelve Tales of Christmas z powodzeniem umili każdemu świąteczną krzątaninę i kulinarne zmagania.

Plusy ujemne

Wad jako takich album ma niewiele. Przyczepić można się jedynie do zbyt typowych progresji i mało zróżnicowanego instrumentarium, co w niektórych przypadkach daje nam utwory przeciętne. Przykładem mogą być np.: Midnight Mass czy 2000 Miles. Należy jednak pamiętać, że Twelve Tales of Christmas  jest albumem świątecznym, a wspomniane utwory po prostu korzystają z owej konwencji. Say Goodbye z kolei, oprócz mało odkrywczej formy raczy słuchacza dość miernym wokalem wynikającym, mam wrażenie z nietrafionej tonacji. Drobne nieczystości widoczne są szczególnie w momencie, gdy głos Chaplina rozmija się z chórkami. 
Próżno szukać na albumie większych niedociągnięć. No, chyba że za wadę uznać możemy to, iż materiał jest w większości nieangażujący. Osobiście nie widzę w tym nic złego. Dzięki temu bowiem idealnie nadaje się on na niezobowiązujące, świąteczne tło.

Technikalia

Pierwsze co rzuca się w uszy podczas zapoznawania się z albumem, to co najmniej o klasę wyższy w stosunku do poprzedniego wokal. Głos Chaplina jest znacznie czystszy, nie obfituje już w niedociągnięte nuty i przeciągnięte fałsze. Wynika to nie tylko z odpowiedniego miksu, ale i faktu iż autor odpuścił sobie niepotrzebne udziwnienia i trzyma się swojej tonacji. Jego głos zdaje się także być pełniejszy i nie tak płaski jak poprzednio. Abstrahując, wykonanie Quicksand w Later with Jools Holland to najlepszy dowód na to, że Tom pod kątem wokalu równać może się z najlepszymi. 
Sam miks prezentuje się powyżej przeciętnej. Ilość dzwonków, talerzy oraz tamburyna jest adekwatna do tematyki i nie powoduje przy tym niepotrzebnego bałaganu. Przestrzeń pełna jest raczej miękkiego pianina, delikatnych skrzypiec i miejscami akustycznej gitary. Wybitnie urzekło mnie brzmienie basu. Bardzo przejrzyste i jasne, a jednocześnie głębokie i podkreślające wszystkie jego niuanse. Najwięcej zarzutów mam chyba w kwestii perkusji. Bębny zdają się być zmiksowane bez należytej staranności - często tracą dynamikę lub po prostu gubią swoje charakterystyczne częstotliwości. Przykładem niech będzie wspomniane wcześniej Another Lonely Christmas, w którym zdecydowano się na przeniesienie niemal całej perkusji do prawego kanału a werbel okraszono ciasnym delayem, przez co cały utwór brzmi po prostu źle. Choć w założeniu miał być radosny i prosty, ostatecznie jest nieco irytujący. Brzmienie gitar w Walking in the Air to cudo inżynierii dźwięku, które przenosi słuchacza w inny świat równie skutecznie co oryginał. 

Magia świąt

Twelve Tales of Christmas to album bardzo dobry. Choć świąteczne brzmienia nigdy do mnie nie przemawiały to jestem przekonany, że ten krążek na stałe zapisze się w mojej pamięci. Świetny wokal, bardzo dobry miks, lekkość i jasna wizja, której trzymał się autor są jego niezaprzeczalnymi zaletami. Zaletami, które przesłaniają i tak niewielkie minusy oraz czynią najnowszy krążek Chaplina magicznym. Z powodzeniem ogrzeje on wigilijną atmosferę, rozbudzi wśród domowników radość i umili im świąteczny czas. 
A może nawet stopi zlodowaciałe serce?


Ocena: 7,5/10


0 komentarze:

Prześlij komentarz