Tom Chaplin - The Wave - Recenzja

2 comments
Pierwsze plotki na temat solowego albumu Toma Chaplina przyjąłem z wyjątkowym entuzjazmem. Keane zyskało sobie moją sympatię z bardzo wielu powodów. Mamy tu niewątpliwie świeżą i nietuzinkową twórczość, utalentowanych muzyków, świetne teksty. Zresztą o wszystkim tym, co na przestrzeni lat urzekło mnie w brytyjskim kwartecie możecie poczytać tutaj. W przypadku zespołów z tak długim stażem naturalnym krokiem naprzód są poczynania solowe ich członków. W momencie, gdy owoce kreatywności jednego z nich stają się wreszcie ciałem, oczekuje się po nich czegoś wyjątkowego. Doświadczenia co najmniej na miarę twórczości zespołowej, swego rodzaju kontynuacji, a może wręcz przeciwnie - zupełnie nowych wrażeń, ale domkniętych tą samą iskrą czy znanym nam klimatem. Oczekiwania są jeszcze większe, gdy mówimy o frontmanie grupy. Dorzućmy do tego naprawdę obiecujące single promujące album i ekscytacja jak się patrzy. Tylko jak to się ma do The Wave

Nijak

Niestety solowy debiut Toma Chaplina jest dla mnie rozczarowaniem niemal pod każdym względem. Począwszy od pozbawionych polotu tekstów, poprzez nierówny miks, przekombinowany wokal i zwyczajnie słabą muzykę. The Wave wypełnione jest utworami drastycznie odstającymi od poziomu, który Chaplin wraz z Keane wyznaczyli przez lata swojej działalności.
Nie zrozumcie mnie źle - oczywiście zdaję sobie sprawę, że solową twórczość artysty należy oceniać w oderwaniu od jego dokonań w zespole. Jednak widząc jak wielka przepaść maluje się pomiędzy omawianym albumem, a Strangeland czy chociażby ostatnim singlem Keane - Tear Up This Town, jest mi zwyczajnie smutno. Z The Wave wiązałem spore nadzieje i nie ukrywam, że oczekiwałem czegoś zgoła innego.
Co właściwie poszło nie tak? Po pierwsze wokal i melodie. Głos Chaplina nigdy nie był idealny i najlepszym tego przykładem są wykonania koncertowe. Mimo to, zawsze pełen byłem sympatii dla jego dość wyrazistej barwy. Niestety na The Wave ścieżka wokalu pełna jest niedociągniętych nut i nieczystości. Jeśli dorzucimy do tego przesadnie wyrafinowaną linię melodyczną, otrzymujemy naprawdę nieprzyjemną i rozpraszającą mieszankę, która nie pozwala słuchaczowi skupić się na reszcie doświadczenia.
Po drugie brak wyrazu. Serio - jakiegokolwiek. Utwory są tak boleśnie nijakie i szare, że ciężko jest mi nawet wyłonić osobistych faworytów. Słuchając ich po raz n-ty wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że Chaplin po prostu nie miał na swoją płytę pomysłu. Co prawda przyglądając się jej z bliska nie da się nie zauważyć, że materiał powstawał na przestrzeni wielu lat, ale to w co został przekuty przypomina płaską i pozbawioną charakteru masę.
Po trzecie bałagan. Nie mówię tu o miksie, bo o tym potem, a o kompletnym braku wyczucia i myślenia prospektywnego (widocznym także w bardzo słabych bonus trackach). Zdecydowana większość utworów to bezładne i poklejone na ślinę potwory, złożone z niepasujących do siebie elementów:
- Tu damy saksofon, tu syntezator, tu się walnie taką stopę elektroniczną... 
- Słuchaj, ale to do siebie nie pasuje.
- Japa koniu. Ty, a co to?
- Yyy... Banjo.
- Dobra, dawaj. O! I załatwcie mi jeszcze taki chór klaszczących murzynów, jak z filmu.
- Ale Tom...
- WINCYJ INSTRUMENTÓW!
Tak bym to widział.
I o ile podobny zabieg stosuje w studiu Noel Gallagher, to niestety w przypadku The Wave rezultat jest o wiele gorszy. I choć przykro mi to mówić, to wszystko wskazuje na to, że Chaplinowi po prostu zabrakło talentu.
Należy jednak nadmienić, że są na płycie utwory takie jak Quicksand, Still Wating, Hardened Heart i I Remember You, które nie ratują co prawda całości, ale zdecydowanie reprezentują najwyższy poziom. I bynajmniej nie dlatego, że są najbardziej nośne. O ich sile stanowi bowiem zrównoważone instrumentarium i przede wszystkim pomysł.

Technikalia

Realizacja The Wave jest co najwyżej poprawna, choć i to określenie jest nieco na wyrost. Największą bolączką jest tu wspomniany wcześniej wokal. Mam wrażenie, że komuś bardzo zależało, aby odgrywał on najistotniejszą rolę w miksie. Głos Chaplina dominuje niemal w każdym utworze, co bardzo utrudnia odbiór całości. I może byłoby to do wybaczenia gdyby nie udziwniane na siłę melodie i często pojawiający się fałsz, który poziom nieporozumienia osiągnął w Cheating Death. Nie rozumiem też dlaczego realizator tak bardzo wzbraniał się przed jakimikolwiek sposobami na poprawienie ostatecznego efektu. Wystarczyło ukryć niedoskonałości w odrobienie pogłosu i dyskretnych chórków, by wokal Chaplina brzmiał znacznie przyjemniej. Tymczasem jest on kulawy i zdecydowanie zbyt wyraźny.
Zadanie, jakie stało przed operatorem mikserskiego stołu, było trudne. Musiał on bowiem sprostać dość dziwacznej wizji artystycznej twórcy i wszystko wskazuje na to, że najwyraźniej poległ. W rezultacie słuchacz otrzymuje szereg irytujących niedociągnięć. Bas gubi się w całości, jest przytłumiony i kłóci się o miejsce ze stopą. Pianista ma problemy z utrzymaniem tempa, a jego partiom momentami brak feelingu. Utwory pełne są niezrozumiałych wstawek i zabiegów począwszy od gospelowego chóru, poprzez niepasujące do niczego arpeggiatory, vocoder na wokalu, a skończywszy na kretyńskiej improwizacji na saksofonie w I Remember You, która sprawia wrażenie wyciągniętej z dupy.
Żeby nie zostać jednak posądzonym o bycie czepialską fujarą, wspomnę o kilku pozytywach. Po pierwsze, bardzo przypadła mi do gustu sekcja dęta w refrenie I Remember You. Również brzmienie basu w Still Waiting oraz wyraźnie inspirowana twórczością U2 gitara były przyjemne dla ucha. Za najlepiej zmiksowany instrument uważam perkusję. Stopa niknie tylko czasem, a pogłos na werblu nadaje całości wyraźnej głębi.

Jeszcze nie pora

Cieszę się, że Tom Chaplin postanowił zająć się solową twórczością. Pomimo nieudanego w moim przekonaniu debiutu, wciąż uważam go za utalentowanego i charyzmatycznego wokalistę, który niewątpliwie kryje w sobie spory potencjał. Należy też pamiętać, że nie wszystko udaje się za pierwszym podejściem. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak z niecierpliwością czekać na drugie.


Ocena: 4/10

2 komentarze:

  1. Fragment z "Wincyj instrumentów" mnie szczerze rozbawił. A sama recenzja jest napisana naprawdę ciekawie. Będę tu na pewno częściej zaglądał.

    OdpowiedzUsuń