Travis - Everything At Once - Recenzja

zostaw komentarz
Travis to zespół, który nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Przez lata bycia ich wiernym fanem przekonałem się, że każda kolejna płyta tej szkockiej grupy to naprawdę niesamowita i wyjątkowa podróż. Choć w trakcie swojej kariery wypracowali unikatowy styl, za który pokochali ich słuchacze, to nigdy nie spoczęli na laurach i nie poprzestali na jego bezmyślnym dojeniu. Ich twórczość ani trochę nie została skażona wtórnością czy komercją, a każdy nowy album jest czymś zupełnie odmiennym od poprzedniego. Panowie z Travis to piekielnie kreatywne, zwinne artystycznie i odważne bestie. I choć wielu twórców próbowało w swej karierze zmieniać kierunki i eksplorować odmienne rejony muzyki, to nikomu nie udaje się to tak rewelacyjnie jak właśnie kapeli z Glasgow. Zupełnie tak, jakby jej członkowie odnajdywali się w każdej konwencji, gatunku i brzmieniu. Najlepszym tego dowodem jest ich najnowszy album zatytułowany Everything At Once, który jako jeden z niewielu pochłonął mnie bez reszty nie wywołując przy tym nawet odrobiny sprzeciwu. Chociaż w sumie...

To co dobre

Z uwagi na fakt, że niezmiennie już zamierzam zacząć od pozytywów, niniejszy akapit będzie wyjątkowo rozległy. Tych bowiem w najnowszej płycie Travis jest od groma. Na początek zajmijmy się singlami.
Tytułowe Everything At Once jest jedynym utworem na albumie, który do tej pory mnie nie przekonuje. Przekombinowane instrumentarium i dość chaotyczny wokal powoduje, że nawet teraz nie słucha mi się go zbyt przyjemnie i raczej się to nie zmieni. Oczywiście doceniam świeżość i całkiem sympatyczny klip, ale mimo to brzmienie całości po prostu mi nie leży. Choć radosne i lekkie, to jednocześnie dość męczące
3 Miles High to już inna bajka. Jeśli kiedykolwiek byłbym na tyle głupi, by pokusić się o stworzenie rankingu najlepszych utworów mojego życia, to owy singiel bez wątpienia znajdowałby się u szczytu listy. Dla mnie stanowi on niejako esencję nie tylko najnowszego albumu, ale i całej twórczości szkockiego kwartetu. Radosny, nieskomplikowany, niemiłosiernie nośny, domknięty wspaniałym tekstem i niepowtarzalnym brzmieniem. To kawałek, którego słucha się cholernie przyjemnie; jeden z tych, które mimowolnie wywołują uśmiech na twarzy, nawet w najbardziej gówniane dni.
Magnificent Time z kolei wywołało spory sprzeciw wśród odbiorców. Jedni mówią, że jest zbyt infantylny; inni, że kompletnie odstaje od tego, czego oczekiwali. I na pierwszy rzut uchem nawet dla mnie wydawał się co najmniej... dziwny? Ale wiecie co? Już po kilku pętlach przekonałem się, że byłem w błędzie. Kawałek ten (napisany swoją drogą przy współpracy Tima Rice-Oxleya z Keane) mimo odmienności ma swój urok. Choć od zawsze miałem w sobie tę dziwną tendencję do fascynowania się jedynie utworami ponurymi i depresyjnymi, to dziś czuję, że chyba przechodzę jakąś wewnętrzną przemianę. I mam wrażenie, że Magnificent Time ma w tym swój udział.
Ostatni singiel, czyli Radio Song podobnie jak 3 Miles High czerpie ze znanego fanom stylu. Crunchowe gitary, gładki wokal i wpadająca w ucho melodia. Bez wątpienia jest to jeden z moich ulubionych utworów z płyty choć, jak już wspominałem, w przypadku Everything At Once ciężko o utwór nielubiany. Jest co prawda jeden szkopuł, który psuje ten przyjemny obraz, ale do niego nawiążę nieco później. Czas bowiem przyjrzeć się pozostałym numerom.
Za absolutnie rewelacyjne uważam Paralysed. Mam tu na myśli zwłaszcza linię basu, ale i nośne chórki. Urzekły mnie też What Will Come i Strangers On A Train. Pierwsze za przyczyną przyjemnego syntezatora, a drugie stylu przypominającego nieco Kodaline. Idąc dalej natrafiamy na Animals, drugi po Everything At Once utwór na płycie skomponowany przez basistę Dougiego Payne'a. I podobnie jak w przypadku Moving, którego również był autorem, udało mu się bardzo zwinnie połączyć prostotę z niebywałą energią, unikając przy tym kiczu i partaniny. Na koniec Travis częstuje nas Idlewild, które dla mnie jest idealnym zwieńczeniem całości. Cholernie klimatyczne, spokojne, pozwalające zatopić się w przyjemnych i nieco mrocznych harmoniach. Gościnny wokal Josephine Oniyamy, mimo nieco niepasującego do całości akcentu, świetnie dopełnia melorecytowane frazy Healy'ego.

Wszystko co złe

Everything At Once zarzucić mogę niewiele, ale nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepił.
Smuci mnie nieco fakt, że głos Frana coraz wyraźniej załamuje się pod upływem czasu. O ile na Where You Stand był on jeszcze w stanie użytkowym, to dziś wyraźnie zanika i staje się coraz bardziej fałszywy. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że nikt nie ponosi tu winy, ale z drugiej strony ciężko jest przejść obojętnie obok genialnego utworu, którego melodia przygniata jednocześnie wokalistę. Muszę przyznać, że zniekształca to nieco odbiór całości. Żeby jednak pozostać uczciwym muszę dodać, że Fran niezmiennie dobrze radzi sobie podczas wykonań live. Zwłaszcza sesje akustyczne sprzyjają jego strunom głosowym i pozwalają w pełni pokazać swoje wokalne możliwości.
Drugim i ostatnim zarzutem jest bas. Odnoszę dziwne wrażenie, że w trakcie nagrywania płyty Payne doświadczał przejściowych problemów ze słuchem. Najwyraźniej widoczne staje się to we wspomnianym wcześniej Radio Song. Cały album obfituje bowiem w momenty, w których linia basu staje się nieadekwatna do pozostałych ścieżek, zarówno pod kątem harmonii jak i rytmiki. Rozumiem oczywiście celowość wprowadzenia tego rodzaju rozdźwięku, nie mniej w połączeniu z fałszywym wokalem nie daje to najlepszego efektu. Tyle.

Techikalia

W kwestiach instrumentarium Everything At Once nie wnosi do dorobku zespołu nic nowego. Większość utworów opiera się na riffie zagranym względnie czystym brzmieniem i towarzyszącym mu basie z podbitymi średnimi. Przyjemnie słucha się też prostego, ale dobrze brzmiącego pianina i nie wybijającej się ponad całość perkusji. Ogólnie rzecz ujmując miks jest więcej niż poprawny i nie mam mu wiele do zarzucenia. Poza wspomnianymi problemami z wokalem i niedopasowanym basem, nie uświadczyłem na płycie żadnych karygodnych niedopatrzeń.
Dziwi mnie nieco długość utworów. Większość z nich nie dobija nawet do trzech minut, co jest dość nietypowe. Nie ma to oczywiście większego wpływu na jakość i wyraz artystyczny, ale budzi pewne wątpliwości, czy na pewno panom z Travis się chciało.

Było warto

Everything At Once to album, który naprawdę świetnie się prezentuje. Mimo swej wyraźniej prostoty i nieskomplikowanego brzmienia okazał się tworem niezwykle wartościowym i jedynym w swoim rodzaju. Tak lekkim, że niemal doskonałym.
Nie przestajecie mnie zadziwiać, panowie.


Ocena: 8,5/10

0 komentarze:

Prześlij komentarz