Nie jestem snobem

zostaw komentarz
Ani kinomanem. Filmy oglądam od czasu do czasu, a zachwyt nad tą szczególną formą sztuki towarzyszy mi niezmiernie rzadko. Wielu twierdzi, że istnieją pozycje, które jednoznacznie i bezwzględnie określić można mianem arcydzieła. Setki razy słyszałem już teksty typu: Ale jak to, nie oglądałeś Wilka z Wall Street?! Albo: Kill Bill to KLASYK.
Jednak niezależnie od formy przekazu, odbiór danego dzieła jest czymś szalenie indywidualnym. W czasach gdy zdjęcie ziemniaka warte jest więcej niż ja sam wraz z całym dobytkiem poprzednich pokoleń jasnym staje się, że nie ma czegoś takiego jak obiektywna ocena wartości artystycznej. I choć istnieją tu jakieś umowne zasady, którymi kierują się krytycy filmowi czy członkowie różnorakich jury, to jednak wciąż pozostają one konstruktem o rozmytych granicach.
Ja sam zmęczony już jestem permanentnym, pseudorecenzenckim rozwolnieniem ludzi z mojego otoczenia. Średnio raz na kilka miesięcy ze wszystkich stron wylewa się na mnie pełen zachwytu bełkot, zapewniający o niebywałym kunszcie reżyserskim tak bardzo widocznym w kolejnym filmopodobnym wyrobie. Moja tablica na facebooku zapełnia się poruszającymi postami, linkami do recenzji i fotkami na tle kinowej sali, opatrzonymi rzecz jasna morzem hashtagów (hashtag: #hashtag). Ludzie, o których wiem, że nie potrafiliby odróżnić De Niro od Nicholsona, i dla których Lars von Trier to ten od Nimfomanki, nagle czują się zobligowani do pokazania mi jak bardzo są wyjątkowi. Do podzielenia się ze światem przemyśleniami na temat kolejnej premiery, na którą poszli tylko dlatego, by uniknąć towarzyskiego ostracyzmu. I to szczere przekonanie, że dzięki temu stają się mniej nijacy... Ich naiwność i prostota niemal mnie rozczulają.
Czy jestem koneserem i znawcą? Absolutnie nie. Jednak gdy jakiś obraz wywołuje u mnie ciarki na plecach oraz sprawia, że potrzeba rozkminy i wywołane nim poruszenie nie pozwalają zasnąć, jest to dla mnie wystarczający powód by uznać film za rewelacyjny. A doświadczenie nauczyło mnie, że rewelacyjne filmy nie goszczą na tablicach moich znajomych. To, czym chcę się z Wami dzisiaj podzielić to lista dzieł, które wywołały we mnie szczególne uczucia. Jedne poruszyły, inne zmusiły do myślenia, jeszcze inne przeraziły. Część z nich to produkcje znane, pozostałe nieco mniej. Wszystkie mają jednak ze sobą coś wspólnego: wypaliły w mojej pamięci trwały ślad i zostawiły po sobie coś więcej aniżeli ulotną refleksję.
Początkowo zamierzałem pokusić się o ranking. Po zastanowieniu jednak uznałem, że uszeregowanie poniższych dzieł według jakiegokolwiek kryterium jest po prostu niemożliwe, stąd ich kolejność jest zupełnie przypadkowa. Ponadto używał będę oryginalnych tytułów. Bynajmniej nie dlatego, że jestem snobem. Raczej z powodu nienawiści do polskich dystrybutorów i ich kretyńskich tłumaczeń. 


Leaving Las Vegas (1995)

Historia przegrywającego z nałogiem Bena i jego niepoprawnego, ale i do bólu szczerego związku z prostytutką Serą jest swego rodzaju filmowym ewenementem. Ich szorstka, niebanalna przyjaźń będąca jednocześnie pełna zrozumienia i akceptacji, w żaden sposób nie przystaje do płytkich wizji snutych przez reżyserów tego świata. Wzajemna potrzeba bliskości przeciwstawiana jest tu rozpaczliwej autodestrukcji obu bohaterów, którzy nie potrafiąc odnaleźć samych siebie rzucają się w świat bez reguł. Leaving Las Vegas to najważniejszy i zarazem najlepszy film w dorobku Nicolasa Cage'a. Niebywała emocjonalność oraz autentyczność jakimi uraczył mnie wcielając się w rolę zapijaczonego scenarzysty na długo pozostaną w mojej pamięci. Tak jak i końcowa scena, która niejednemu widzowi złamała serce, a mnie pozostawiła z uczuciem gorzkiej refleksji.

Good Will Hunting (1997)

Tym, co czyni Good Will Hunting rewelacyjnym filmem nie jest wcale wątek nieoszlifowanego, nieodkrytego talentu. Nie jest to też poruszająca historia zagubionego dzieciaka, który postanowił spróbować swoich sił z dziewczyną. Tym, co urzekło mnie najbardziej w tej opowieści jest skomplikowana i bolesna dla obu stron relacja pomiędzy Willem a Seanem. Podróż w jaką zabiera młodego chłopaka jego terapeuta jest nie tylko próbą uratowania niebywałego geniuszu, ale i poskładania do kupy chaotycznego i pełnego żalu świata, w którym przyszło mu żyć. Chowający się za agresją i pogardą dla otoczenia rozrabiaka szybko okazuje się bezbronnym dzieckiem, który niepodziewanie znajduje oparcie w owdowiałym psychoterapeucie. Scena w której Robin Williams wypowiada słynne It's not your fault, jest jednym z najpiękniejszych obrazów cierpienia i bezsilności w historii kina.

Jagten (2012)

Jagten nie jest arcydziełem. Jest filmem co najwyżej dobrym, a ilość zebranych przez niego pochwał uważam za adekwatną. Ma jednak w sobie coś, co czyni go niezwykle wciągającym. Historia Lucasa, mężczyzny oskarżonego o pedofilię, nie tylko zaabsorbowała mnie bez reszty, ale i sprawiła, że niemal na własnym karku poczułem oddech jego prześladowców. Napięcie jakie z niezwykłą zwinnością malował przede mną reżyser nie opuszczało mnie nawet na długo po zakończeniu seansu. Tragiczny los głównego bohatera i jego rozpaczliwa walka o oczyszczenie się z zarzutów sprawiły, że nad wyraz szybko się z nim zidentyfikowałem. Film ten uświadomił mi jak łatwo jest zniszczyć życie drugiej osobie i jak trudno jest je potem odbudować. Jagten jako jeden z niewielu obrazów przyprawił mnie też o autentyczny niepokój, zwłaszcza swoim przewrotnym zakończeniem.

 Plac Zbawiciela (2006)

W ostatnich latach polskie kino nie przyniosło nam zbyt wielu ambitnych i wartościowych obrazów. Poza Wszyscy jesteśmy Chrystusami, Miłością, Pręgami i może Lękiem wysokości próżno jest tu szukać kina głębokiego. Jednak jednym z filmów, który swą surowością i do przesady naturalistyczną formą zdzielił mnie przez łeb był Plac Zbawiciela. Do dziś nie potrafię powiedzieć, który z jego elementów poruszył mnie najbardziej. Reżyser Długu zdołał ukazać historię młodego małżeństwa w sposób niebywale prawdziwy i nieskażony wszechobecną w polskiej kinematografii cukierkowością. Plac Zbawiciela to film, którego realizm i cholernie ciężką tematykę trawiłem bardzo długo. Mimo to nie wywołał on u mnie niestrawności, a wręcz przeciwnie - dzięki niemu w mojej młodej jeszcze wtedy głowie poruszyło się kilka trybików, które trwale zmieniły mój sposób patrzenia na świat.

Lost in Translation (2003)

Lost in Translation jest dla mnie z wielu powodów filmem wyjątkowym. Mamy tu genialnego Billa Murray'a, mniej genialną, ale wciąż budzącą sympatię Johansson, no i oczywiście Tokio nocą - kolorowe, lecz samotne. Jednak to nie gra aktorska ani plenery czynią to dzieło niesamowitym. Największą jego siłą jest bowiem historia dwójki osamotnionych i zagubionych ludzi, którzy z pozoru nie powinni mieć ze sobą nic wspólnego. Obraz Sofii Coppoli pokazuje jak wielka potrafi być ta paradoksalna siła samotności. Dla mnie Lost in Translation to najpiękniejszy film o uczuciu, które do końca pozostaje nienazwane. Zupełnie tak, jakby umykało ono percepcji nawet samego reżysera. Mimo obecnej w każdym kadrze melancholii, seans zostawił mnie z obcym do tej pory uczuciem czystej i niepoprawnej nadziei. Czułem się po prostu szczęśliwy. Choć może to tylko zasługa towarzystwa.

One Flew Over the Cuckoo's Nest (1975)

Gdybym jednak pokusił się o ranking, One Flew Over the Cuckoo's Nest bez wątpienia znajdowałoby się w pierwszej trójce. I choć nie darzę Jacka Nicholsona szczególną sympatią, to postać rzezimieszka McMurphy'ego zapisała się w mojej pamięci jako najlepiej napisana i odegrana rola w historii kina. Film Miloša Formana opowiadający historię buntownika, który realizując swoje własne cele staje się dla pacjentów szpitala psychiatrycznego swoistym przywódcą, to wspaniały obraz nadziei, współczucia i niezłomności. To studium walki z tym co daje nam życie, ale i tym co sami wrzucamy sobie na barki. Jest to też pierwszy i jedyny film którego zakończenie wywołało u mnie, stuprocentowego faceta, autentyczne wzruszenie i sprawiło, że moje oczy na krótką chwilę zaszły wilgocią. I to chyba najlepszy dowód na to, że One Flew... to dzieło niepowtarzalne i do głębi poruszające.

Control (2007)

Niewiele by brakowało, a nigdy nie obejrzałbym Control. Opowieść o wokaliście nieistniejącego już zespołu, który kojarzyłem tylko z nazwy wydawała mi się średnio atrakcyjna. Mimo to zaufałem osobie, która mi go poleciła i postanowiłem zagłębić się historię Iana Curtisa i Joy Division. I nie żałuję ani sekundy spędzonej na podziwianiu filmowego debiutu Antona Corbijn'a. Control bowiem jest filmem szalenie autentycznym i wciągającym. Ze swoją czarno-białą stylistyką, depresyjnym krajobrazem Manchesteru i wszechobecną beznadzieją idealnie wkomponowuje się w muzykę Joy Division. Ukazuje tragedię nie tylko Curtisa, ale i jego żony Debbie. Największą jego siłą jest genialna kreacja Sama Riley'a, bez której film ten nie miałby racji bytu. Brytyjski aktor udowodnił, że możliwe jest zatarcie granic pomiędzy artystą a postacią, którą odgrywa. I dzięki temu właśnie Control zostawiło w mej pamięci trwały ślad.

Ida (2013)

O Idzie powiedziano już wszystko, co można było powiedzieć. Na przemian obrzucano ją laurami, a zaraz potem łajnem. Szukający syjonistycznego spisku pieniacze nie byli zbyt zadowoleni z faktu, że Polacy przedstawiani są w obrazie Pawła Pawlikowskiego jako ci źli. Mnie to specjalnie nie ruszyło, gdyż skupiałem się na czymś mniej powierzchownym. Do dziś nie jestem pewien czy Ida zasłużyła na Oscara, ale nie mnie to oceniać. Wiem natomiast, że forma jaką wybrał reżyser oraz kreacje Agaty Trzebuchowskiej i Agaty Kuleszy bez wątpienia mnie urzekły. Cała historia jest trudna i może dlatego budziła sprzeciw tych, którzy nie potrafili jej zrozumieć. Nie sposób nie wspomnieć o wspaniałych zdjęciach, którym Ida zawdzięcza swój wyjątkowy i niepowtarzalny charakter. Przyjemnie ogląda się film, którego niepospolita forma nie przerosła treści. Ida nie jest dziełem sztuki, ale cieszę się, że została doceniona.

Twin Peaks (1990-1992)

David Lynch jest jednym z tych twórców, których można albo ubóstwiać albo szczerze nie znosić. Nie zaskoczę nikogo mówiąc, że zdecydowanie bliżej mi do tej pierwszej grupy. Serial Twin Peaks oraz jego filmowy prequel Fire Walk With Me są dla wielu (w tym także dla mnie) dziełami legendarnymi. Nie bez powodu. Lynch wraz z Markiem Frostem stworzyli kino wyjątkowe pod każdym względem. Pełne surrealizmu, obfitujące w wielowymiarowe postaci, z niebywałą dawką suspensu i niepokoju. Ich niedająca się zamknąć w żadne ramy twórczość jest ewenementem na skalę światową. Serialowe wątki zainspirowały setki twórców, w tym także mnie. Genialna muzyka Angelo Badalamentiego, którą usłyszeć możemy także w Mulholland Drive czy Blue Velvet przyprawia o dreszcze i rewelacyjnie dopełnia całości. Śmiało mogę powiedzieć, że Twin Peaks wyczerpuje wszystkie znamiona arcydzieła.

Gran Torino (2008)

Gran Torino to jedyny film Clinta Eastwooda (i z Clintem Eastwoodem) jaki obejrzałem w życiu. Tendencja do przedstawiania tego leciwego już aktora jako twardziela z żelaznymi zasadami zawsze mnie irytowała i sprawiała, że jego filmy omijałem szerokim łukiem. Gran Torino jednak przełamuje ten oklepany schemat. Walt Kowalski może i jest niestroniącym od rasizmu weteranem z coltem za pazuchą, ale nie sposób nie żywić do niego sympatii. Już po kilku minutach seansu zdałem sobie sprawę, że jego zgorzkniały charakter i pełne stereotypów myślenie mają znacznie głębsze podłoże, aniżeli mogłoby się wydawać. Obraz Eastwooda to genialny dramat, który w jednej scenie dotyka cholernie ważnych tematów tabu, a w drugiej raczy widza niestarzejącymi się żartami o Polaczkach. A wszystko to łączy przewrotna historia znajomości z młodym Thao, która mimo nieco banalnego morału łapie za serce.

Dead Poets Society (1989)

Ten film obejrzałem z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że cenię sobie aktorstwo Robina Williamsa, a po drugie chciałem przekonać się czy Robert Sean Leonard był tak utalentowany już za młodu. I choć nie liczyłem na nic więcej aniżeli chwilę niezobowiązującego relaksu, zupełnie niespodziewanie dzieło Petera Weira pochłonęło mnie bez reszty. W dużej mierze dzięki przepięknym krajobrazom jesiennego New Jersey, ale także świetnie napisanym bohaterom. Wszak kto z nas nie chciałby wymknąć się do pobliskiej jaskini, by poczytać poezję i pooglądać świerszczyki? Chcieliśmy być takimi uczniami i chcieliśmy mieć takiego nauczyciela. Pomimo, że losy filmowych licealistów nie należą do szczęśliwych, to Dead Poets Society jest obrazem niebywale pozytywnym, przywracającym (może i fałszywą, ale dla niektórych niezmiernie ważną) wiarę we własne możliwości i wzajemną lojalność.

Bourne: Trylogia (2002, 2004, 2007)

Gdyby ktoś obudziłby mnie w środku nocy i znienacka zapytał - Ej, a jak się właściwie robi dobre kino akcji? - odpowiedziałbym krótko: obejrzyjcie Bourne'a. W moim przekonaniu bowiem nie ma innego filmu, który w tak udany sposób absorbowałby widza. Surowy klimat, szybko cięte sceny pościgów i efektowne bijatyki to tylko wycinek tej fenomenalnej serii. A wszystko to osiągnięto bez tanich efektów i obowiązkowych w hollywoodzkich sztampach eksplodujących w zwolnionym tempie aut. Doug Liman oraz Paul Greengrass (odpowiedzialny również za rewelacyjne Green Zone) przenieśli świat Ludluma na ekrany kin w najlepszy z możliwych sposobów. Dlatego właśnie zbliżająca się premiera czwartego filmu z Mattem Damonem w roli Bourne'a (umyślnie pomijam The Bourne Legacy, które dla mnie jest tworem niekanonicznym) przyprawia mnie zarówno o zniecierpliwienie, jak i niepokój.

Wszyscy jesteśmy Chrystusami (2006)

Filmy Marka Koterskiego oglądam zawsze z wielką przyjemnością, mimo że zazwyczaj są smutne i depresyjne. Obrazy takie jak Nic śmiesznego, Dzień świra czy Ajlawiu znają wszyscy, choć nie każdy je rozumie. Wszyscy jesteśmy Chrystusami to genialne studium alkoholizmu i jeden z najważniejszych filmów w historii polskiej kinematografii. Rewelacyjne role Kondrata, Chyry i (o dziwo) Koterskiego sprawiają, że obraz ten ogląda się ciężko, lecz jednocześnie z ogromną satysfakcją. I chociaż nie powinienem się do tego przyznawać, to w pewnym stopniu identyfikuję się z Adasiem Miauczyńskim. Może i nie jestem aż tak neurotyczny i sfrustrowany, ale zdecydowanie coś nas łączy. Jego postać, zwłaszcza ta w kreacji Kondrata, budzi jednocześnie sympatię i współczucie. Wszyscy jesteśmy Chrystusami to obraz prawdziwy i szczery. I w tym właśnie tkwi jego siła.

 Jacob's Ladder (1990)

Obraz Adriana Lyne obejrzałem względnie niedawno. Jako zdeklarowany fan horrorów postanowiłem odpuścić sobie godziny szukania jakiegoś nowego reprezentanta gatunku i zamiast tego rzucić się na klasyk, z którym nie miałem jeszcze okazji obcować. I nie zawiodłem się. Jacob's Ladder to świetnie napisany thriller psychologiczny, który momentami przyprawił mnie o autentyczny strach. Jako jeden z niewielu horrorów nie ima się tanich i oklepanych chwytów. Zamiast tego stawia na pełną niepokoju atmosferę grozy i szaleństwa, w które stopniowo popada główny bohater. Najmocniejszymi punktami całości jest gra aktorska Tima Robbinsa (jego najlepsza rola, zaraz obok Shawshank Redemption) oraz absolutnie zaskakujące zakończenie. Dla mnie Jacob's Ladder to przykład filmu, których już się nie robi. A wielka szkoda. 


Lista ta powinna być zdecydowanie dłuższa. Gdybym miał nico więcej wolnego czasu z pewnością znalazłyby się na niej: Pręgi, The Reader, Shawshank Redemption, Shutter Island, The Sixt Sense, The King's Speech, The Green Mile, Forrest Gump, K-PAX, El Orfanato, Mystic River, Mulholland Drive, Lost Highway, The Shining, El Cuerpo, Pitbull, The Rite i The Silence of The Lambs. Do tego dorzuciłbym większość filmów Wojciecha Smarzowskiego i Stanisława Barei oraz kilka innych pozycji, których w tym momencie nie pamiętam, a które może jeszcze się tu pojawią.

Tak właściwie, to ten wpis miał być krótszy. O wiele krótszy.
Cholera... Znowu to samo.

0 komentarze:

Prześlij komentarz