You're my guiding light (I) - Muse

zostaw komentarz
Muse, Coldplay, Travis, Keane, Radiohead.

Jeżeli ktoś zapytałby mnie muzyka jakich zespołów wywarła na mnie największy wpływ, a tym samym stała się źródłem moich inspiracji, w odpowiedzi bez wahania podałbym nazwy tych pięciu zespołów będących ikonami wyspiarskiego rocka alternatywnego. Zajmują one bardzo szczególne miejsce w moim życiu i praktycznie w całości ukształtowały mój muzyczny gust. Zespoły te różnią się od siebie stylem, stopniem kreatywności i umiejętności członków oraz popularnością. Jednak muzykę każdego z nich bez wątpliwości przypisać możemy do gatunku alternatywnego/progresywnego rocka, który ma to do siebie, że jego założenia (które praktycznie nie istnieją z uwagi na nazwę) twórcy naginać mogą do granic możliwości.

Trzech i pół

Muse – zespół rockowy pochodzący z Anglii, utworzony w Teignmouth (hrabstwo Devon) w 1994 roku przez Matthew Bellamy'ego, Chrisa Wolstenholme'a oraz Dominica Howarda. Zespół łączy rock alternatywny, rock progresywny, muzykę poważną, funk i elektronikę, określając nowy podgatunek new prog.
Tyle z wikipedii. Ale zaraz... Tylko trzech?
Tak, nie mylicie się. Muse jest jednym z niewielu zespołów, który przy pełnym instrumentarium składa się tylko z trzech muzyków. W takim razie jak to jest? Odpowiedź jest prosta. Chłopaki radzą sobie tak dzielnie za sprawą swoich szerokich uzdolnień muzycznych. Każdy z nich gra bowiem na więcej niż jednym instrumencie, co oznacza, że w trójkę są całkowicie samowystarczalni (przynajmniej w studiu).

Od lewej: Chris Wolstenholme (bas), Matthew Bellamy (wokal, gitara), Dominic Howard (perkusja).

 Zacznijmy od perkusisty Dominica Howarda. Oprócz bycia geniuszem perkusji świetnie radzi sobie z obsługą syntezatorów np. podczas wykonywania utworu Take a Bow. Basista, Chris Wolstenholme poza mistrzowskimi wyczynami z udziałem gitary basowej potrafi "zabrzdąkać" na gitarze, syntezatorze, harmonijce ustnej oraz własnych strunach głosowych (czego dowodem mogą być dwa pierwsze w pełni skomponowane przez niego utwory Save me i Liquid State, które pojawiły się na ostatniej płycie zespołu The 2nd Law). Na koniec przyjrzyjmy się wokaliście i frontmanowi Matthew Bellamy'emu. Facet to istna studnia talentu. Wirtuoz gitary, którego umiejętności możemy postawić na równi z legendami takimi jak Jimi Hendrix czy Joe Satriani, magik fortepianu i gość który swoim głosem obejmuje 5 oktaw. Człowiek, który w wieku siedmiu lat posługiwał się fortepianem w sposób, którego ja nie osiągnę nigdy. Nie mogę także zapomnieć o "czwartym" mniej oficjalnym członku brytyjskiej formacji, a mianowicie o gościu nazwiskiem Morgan Nicholls, który z uwagi na fakt, że chłopaki z Muse nie opanowali (jeszcze!) sztuki bilokacji, musi wspomagać ich na koncercie zajmując się syntezatorami, gitarą, trąbką czy, w razie potrzeby (tak jak miało to miejsce w 2004 roku na Virgin Festival) gitarą basową.

Morgan Nicholls to jeden z najbardziej uzdolnionych multiinstrumentalistów jakich zrodziła matka Ziemia.

Muzyka Muse to twór złożony i przez niektórych nierozumiany. Mimo ogromnej popularności jaką zdobyli, oceny zarówno recenzentów jak i zwykłych słuchaczy potrafią być bezlitosne. Ja jednak pomimo utworów takich jak Neutron Star Collision, Udisclosed Desires, Supermassive Black Hole czy Follow Me, które, nie oszukujmy się, w pełni wyczerpują znamiona mainstream'u, będę bronił Muse do ostatniej kropli krwi. 

Dominic Howard na koncercie będącym częścią Resistance Tour.

Chris Wolstenholme w czasie koncertu na Wembley będącego częścią trasy HAARP. O ogromnych umiejętnościach
basisty Muse świadczy m. in. fakt, że Hysteria została okrzyknięta utworem z najlepszą partią basu w historii muzyki.

"One, two, three, four fire's in your eyes"

Jestem jednym z tych szczęśliwców, którzy mieli okazję oglądać wyczyny Bellamy'ego i spółki na żywo i nie żałuję ani jednej z chwil spędzonych na płycie łódzkiej Atlas Areny. Widowisko jakie zafundowali tysiącom fanów chłopaki z Muse, bez wątpienia przyprawiłoby o zawał ludzi o słabszych nerwach. Pokaz profesjonalnej do bólu realizacji światła i dźwięku, nie dającej się opisać żadnym ludzkim językiem formy każdego z muzyków i mistrzostwa obsługi technicznej. Ogromne diodowe ekrany wiszące kilkanaście metrów nad sceną przy każdym utworze wyświetlały fragmenty klipów i animacji (robiły wrażenie zwłaszcza podczas wykonywania utworu Animals, którego pierwsze akordy doprowadziły mnie do stanu śmierci klinicznej), a gdy przyszło do wykonywania Isolated System, płynnym ruchem opadły na scenę przykrywając ją i muzyków. Pokazy pirotechniczne okraszające akrobacje Bellamy'ego sprawiały, że rozwrzeszczanym nastolatkom staniki same się rozpinały, a z pamięci niczym wytarci gumką znikali ich dotychczasowi partnerzy. Wykonania utoworów takich jak Unsustainable, Isolated System, Map of the Problematique, Panic Station czy Knights of Cydonia zapamiętam na długo, a moim ostatnim wspomnieniem na łożu śmierci będzie Sunburn. 


 Z czym to się je?

Czym zatem jest muzyka Muse? Na to pytanie niestety nie udzielą wam odpowiedzi nawet pradawni bogowie, jak mawia znany skądinąd Król Julian. Członkowie brytyjskiej formacji robią wszystko, by nie dało się ich zaszufladkować. Oczywiście możemy pokusić się o pewne uogólnienia, tak jak ma to miejsce chociażby w przytoczonym na wstępie wpisie z Wikipedii. Jednak stwierdzenie, że Muse swoją twórczością wyznacza nowy gatunek zwany new prog będący syntezą wielu, pozornie niepowiązanych ze sobą gatunków, jest moim zdaniem zdecydowanie za wąskie, a może nawet krzywdzące. Matthew Bellamy to gość, który inspiruje się dosłownie wszystkim, poczynając od muzyki klasycznej poprzez funk, dubstep, blues, rock, techno, dance (tak, nie boję się tych słów, a ewentualne kamienie przyjmę na klatę z podniesionym czołem), aż do elektroniki. Stwierdzenie "połączenie" sugeruje, że jedyne co robi Muse, to wrzuca do każdego utworu trochę brzmienia charakterystycznego dla każdego z tych gatunków. Jednak brytyjska formacja robi znacznie więcej. W sposób wręcz mistrzowski syntetyzuje je i tworzy z nich zgrabną mieszankę, która staje się niezwykłą i niepowtarzalną całością i która, co najważniejsze, trzyma się kupy. Ponadto, Muse jest zespołem, który świetnie odnajduje się w ramach poszczególnych gatunków. Przykładem mogą być takie utwory jak Assasin, Feeling Good, Falling Away with You, Unintended czy chociażby wspomniane wcześniej Follow Me. Nie sposób nie wspomnieć także o trzyczęściowej symfonii Exogenesis, która razem z Blackout, United States of Eurasia i The 2nd Law jest dowodem na to, że Bellamy jest także genialnym kompozytorem, który bez problemu odnajduje się w muzyce klasycznej.

Matthew Bellamy i The Edge z U2 w trakcie wykonywania utworu Where the Streets Have No Name (Glastonbury Festival 2010)

 

Stronniczo

Wiele razy spotkałem się z opiniami, że Muse to tylko jeden z wielu rockowych zespołów, który dał się złapać w sidła komercji. Szczerze? Mam to głęboko w poważaniu. Fakt, że Muse dzięki utworom takim jak Follow Me, Supermassive Black Hole czy Starlight stał się popularny w żaden sposób nie ujmuje ani ich talentowi ani dorobkowi z prawie 20 lat działalności. Nigdy nie twierdziłem, że są zespołem alternatywnym czy underground'owym. Zresztą, nawet gdyby tak było, to sam fakt bycia w podziemiu o niczym nie świadczy. Jako zespół, wyrośli z muzyki swego rodzaju buntu i wyzwolenia. To jak wykorzystują swój talent, to już ich sprawa, a dopóki pojawiają się albumy takie jak The 2nd Law i Resistance, a na koncertach panowie nie zapominają o utworach z Origin of Symmetry czy nawet Showbiz, które dla ogromnej rzeszy fanów stanowią legendę tego zespołu, to wara od Muse. Zapytacie pewnie, czym zdobyli sobie moją tak ogromną sympatię? Odpowiedź jest prosta: talentem i ogromnym szacunkiem do fanów.

 

Ale...

No właśnie, jest jedno ale. Żeby być obiektywnym, ale i też wyrazić swoje niezadowolenie (choć na razie nie obawę) w związku z ostatnimi poczynaniami zespołu, muszę skreślić kilka słów swego rodzaju krytyki. Muse bez wątpienia zasługuje na poklask i popularność. Dopóki dzięki niej ludzie słuchają utworów takich jak Starlight czy Supremacy jestem za. Nie należę do hejterów, hipsterów ani ludzi, którzy za wszelką cenę chcą pokazać jacy to są alternatywni i gardzą wszystkim co popularne. Popularność jaką zdobyli panowie z Muse w żadnym wypadku mi nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie. Jeżeli popularne stają się takie właśnie zespoły, nie pozostaje mi nic innego jak tylko cieszyć się z tego faktu i żyć, być może złudną, ale jednak nadzieją, że nasze społeczeństwo nie jest tak otępiałe muzycznie jak mi się wydawało. 
Ale do brzegu, jak mawia moja miłość. Jako zagorzałemu fanowi Muse, który hodował w sobie namiętność do brytyjskiej formacji w oparach utworów z Origin of Symmetry i Absolution, czuję swego rodzaju dysonans poznawczy i zmieszanie oglądając klip do Panic Station, wspominając akcje typu "nagramy soundtrack do Zmierzchu" (błagam, jeśli nie musicie, nie oglądajcie nigdy klipu do Neutron Star Collision), widząc, że na koncertach Matt bez skrępowania odkłada gitarę w kąt, by niczym bóg mainstream'u wykonać Follow Me lub gdy oglądam podesłany mi przez mojego brata trailer nowego filmu z Bradem Pitt'em o apokalipsie zombie, w którym za ścieżkę dźwiękową robi Isolated System, utwór którego wydźwięk w założeniu miał być zupełnie inny. Rozumiem, że showbiznes rządzi się swoimi prawami, ale czy to oznacza, że Chris, Matt i Dom muszą zachowywać się niczym na wpół zdechłe ryby, które z braku sił, lenistwa czy może początków "sodówy" zaczynają płynąć coraz bardziej z prądem?



Być może przesadzam, być może jestem zbyt ortodoksyjnym fanem. W końcu spośród popularnych zespołów światowej sceny muzycznej, członkowie Muse są ludźmi, którzy jako jedni z niewielu, trzymają poziom i starają się szanować zarówno swoją prywatność jak i talent. 
Jedno jest pewne: dzięki zespołom takim jak Muse, światowa scena muzyczna, którą z każdym rokiem zapełniają coraz to dziwniejsze twory będące zbitką bardzo przeciętnie utalentowanych, nażelowanych chłoptasiów, złożonych do kupy przez podrzędną wytwórnię muzyczną, nie tonie jeszcze w bagnie po brzegi wypełnionym bezwartościowym, muzycznym gównem.

Na koniec, postanowiłem uraczyć was swoim coverem utworu Apocalypse Please z albumu Absolution. Mam nadzieję, że jest względnie znośny.


I jeszcze kilka linków:
muse.mu - oficjalna strona zespołu
muselive.com - najlepsze forum o Muse w sieci
www.musewiki.org/MuseWiki - gigantyczne kompendium wiedzy o zespole

0 komentarze:

Prześlij komentarz