You're my guiding light (II) - Coldplay

zostaw komentarz
Nic nie jest albo czarne albo białe. To banał. Jedna z wielu trywialnych i wielokrotnie powtarzanych prawd, które na tym ziemskim łez padole sprawdza się jak mało która. Obcujemy z nią na co dzień. Rozważając tematy poważne, takie jak in vitro czy homoseksualizm, ale i te mniej jak np. spór o naturę twórczości zespołu Coldplay. Snujemy przeróżne rozważania, zagłębiając się tym samym jego w przeszłość, teraźniejszość ale i przyszłość. Dziś słów kilka na temat twórczości jednego z najbardziej znanych brytyjskich zespołów rockowych na świecie.

Od lewej: Guy Berryman (gitara basowa), Will Champion (perkusja), Chris Martin (wokal) i Jonny Buckland (gitara)

Chłopaki, zakładamy spadochrony!

Historia zespołu rozpoczyna się w roku 1996, kiedy to dwóch młodych, utalentowanych i marzących o światowej sławie chłopców z University College London, Chris Martin i Jonny Buckland, rozpoczęło swoją przygodę z pisaniem tekstów i pierwszych utworów. Po jakimś czasie wraz z Guy'em Berryman'em i Will'em Champion'em założyli zespół o wdzięcznej i chwytliwej nazwie Coldplay.
Nie da się ukryć, panowie rozpoczęli z grubej rury. Album Parachutes wydany w 2000 roku zdobył szturmem listy przebojów. Yellow i Don't Panic grane są wszędzie. Szeroko komentowany debiut, nagrody sypiące się niczym z mikołajowego wora, kolejne single. A Rush of Blood to the Head w 2002 roku przynosi utwory The Scientist, Clocks i In My Place, które stają się hitami i już w dwa lata po wydaniu pierwszego albumu pozwalają poczuć brytyjskiej kapeli przedsmak wielkiej sławy jaka na nich czeka. Sławy, która jest w pełni zasłużona i na którą ciężko pracowali. I tak w roku 2005 pojawia się album X&Y, którym zespół przypieczętowuje swoją pozycję. Speed of Sound, The Hardest Part, Fix You, Talk to utwory, które zna każdy szanujący się wielbiciel wyspiarskiego rocka. Chłopaki osiągają szczyt sławy. Glastonbury, Rock am Ring, międzynarodowe trasy. Wszystko to stało się elementem ich życia. Popularność, wrzeszczące fanki, dziesiątki tysięcy ludzi na koncertach i oni na scenie. Wszystko to dzięki ich umiejętnościom, ich utworom i charyzmie frontmana. Kariera o jakiej większość zespołów może tylko śnić. Jest pięknie...

Coldplay na scenie Glastonbury Festival w 2005 roku

Żyj życiem!

Niestety chłopaki szybko przekonali się, że najprzyjemniejszy moment skoku czyli niczym nieskrępowane szybowanie w powietrzu, kiedyś dobiega końca i że w końcu przychodzi ten czas, kiedy należy otworzyć spadochrony i przygotować się na lądowanie, które może odrobinę przytrzeć nam pośladki. Trudno jest im się z tym pogodzić. Zazwyczaj artyści, którzy docierają do tego momentu mają dwa wyjścia: albo lądują z godnością i liczą się z ewentualnym bólem, który jednak po pewnym czasie minie, skłoni do refleksji, przyniesie nowe pomysły i pozwoli z podniesionym czołem wrócić z kolejnym albumem, albo przedłużają sztucznie swój lot kierując się w stronę niezbyt odległego w przypadku zespołu Coldplay kanionu, nazwijmy go roboczo, Mainstream. Ich lot jest dłuższy, bardziej widowiskowy ale na jego końcu czeka ich bolesny upadek prosto na twarz. Zmierzając w dół nie zauważają lub nie chcą zauważyć, że znajdują się poniżej poziomu na którym wsiadali w samolot. A kiedy zorientują się, że z przepaści w jakiej się znajdą nie łatwo będzie się wygrzebać, jest już za późno. Zbyt długo chcieli cieszyć się sławą, zbyt hedonistycznie traktowali życie, zbyt często zapominali o fanach.

Chris w niezbyt udanym wdzianku podczas trasy Viva la Vida

"Pokazaliśmy już wszystko na co było nas stać." - te słowa w jednym z wywiadów wypowiedział Chris Martin, niedługo po premierze X&Y. Są szczere i prawdziwe. X&Y to ostatnia płyta na której chłopaki pokazali, że im zależy, że chcą tworzyć utwory popularne ale wartościowe, że ich muzyka ma docierać do wielu i być powodem do dumy ze względu na poziom jaki reprezentuje. Okres ich twórczości jaki rozpoczął się wraz z wydaniem płyty Viva la Vida or Death and all His Friends, to okres spadania w przepaść. I nie mówię tu o oskarżeniach o plagiat ze strony Joe Satriani'ego, nie mówię o nietrafionej zmianie wizerunku lecz o poziomie artystycznym, który na tej płycie sięgnął wodorostów (choć jeszcze nie dna). Utwory nijakie, pozbawione polotu, robione na siłę. Wepchnięte na album akustyczne wersje Lovers in Japan i Lost, najlepiej świadczą o tym, że Chrisowi i spółce po prostu się nie chce. Oczywiście możemy znaleźć tam kawałki takie jak 42, Cementeries of London czy Violet Hill, które skutecznie się bronią, jednak i one nie mają w sobie tej coldplayowej iskierki, która uwiodła tłumy i która zgrabnie łączyła alternatywę z pop-rockiem. Coldplay strzelił sobie w stopę.

Will jest jednym z niewielu perkusistów, któremu tłuczenie w bębny nie przeszkadza w śpiewaniu

"Tu się walnie takie konfetti... O! I niech Rihanna też przyjdzie!"

Ostatnie dwa lata w historii zespołu to album Mylo Xyloto, gigantyczna wręcz popularność, komercyjne sukcesy utworów Paradise, Every Teardrop is a Waterfall, Princess of China, koncerty wspólnie z Rihanną, kolejna zmiana wizerunku. Wszystko to przyniosło im masę pieniędzy i przysporzyło nowych fanów. Szkoda tylko, że wszystko to jest gówno warte. Popularność właśnie mija, o utworach nikt już nie pamięta (zwłaszcza "starzy" fani, którzy zapomnieli o nich celowo), Rihanna odstraszyła dawnych fanów, a oczojebne stroje i wszechobecne konfetti sprawia, że panowie wyglądają jak upstrzone kolorową posypką świąteczne mazurki, a nie muzycy. Ze starego Coldplaya nie pozostało nic oprócz kilku klasyków granych, mam wrażenie, dla przyzwoitości. Chłopaki wolą zajmować się sławą i wykłócaniem się z fanami o świecące bransoletki, które ci zabrali sobie na pamiątkę po koncercie. Ziemia coraz bliżej, a Coldplay nie ciągnie za zawleczkę.

Zafascynowany przesyconym pogłosem brzmieniem rodem z U2 Buckland, to świetny gitarzysta. Szkoda, że udowadnia to dość rzadko

Upadek zaboli, a Coldplay pomimo przeszłości, która mogłaby uczynić z niego legendę, zostanie zapomniany. Kiedyś ktoś zapyta:
- Ty, a pamiętasz był kiedyś taki kawałek Clocks. Kto go wykonywał?
- Ten taki: Ta da da, ta da da, ta da...?
- No, no! 
- A to nie ci od Paradise? No wiesz, oni z Rihanną śpiewali. No... jak oni mieli?
- Pogięło cię? To nie oni. Clocks to dobry kawałek przecież był.

Guy Berryman to, obok Willa Championa, najhojniej obdarzony talentem muzyk brytyjskiej grupy.

Leciałem z nimi

Pierwsze dźwięki na pianinie, pierwsze nieśmiałe kompozycje, fundamenty mojego muzycznego gustu. To wszystko w ogromnej części zawdzięczam właśnie im. Coldplay to zespół, przy którego dźwiękach wkraczałem dorosłość i który był częścią mojego azylu. Parachutes, A Rush of Blood to the Head, X&Y to albumy, które fascynują, wciągają, pożerają i zmieniają. Piekielnie utalentowani muzycy, łby pełne pomysłów, ludzie potrafiący łączyć dobrze znane schematy z myśleniem niekonwencjonalnym. Faceci, których szanuję i którzy mnie inspirują. Trouble, Amsterdam, Clocks to utwory, które zagram z zamkniętymi oczami nawet u kresu swej ziemskiej drogi. Coldplay to zespół, który nigdy nie zniknie z mej pamięci ani playlisty w moim telefonie. To zespół, którego utworów słucham prawie codziennie i z którego muzyką łączę wiele wspomnień. Square One, White Shadows, Low to genialne utwory obok których wiele osób przeszło obojętnie, za co powinno się ich wychłostać. Coldplay to jeden z najlepszych zespołów rockowych jakie było dane zrodzić matce Ziemi. 
Po prostu czasem oślizgłym mackom komercji ciężko jest się oprzeć, a priorytety zbyt łatwo się zmieniają...

Na koniec dorzucam swój cover utworu Amsterdam. Mam nadzieję, że się spodoba. Jeśli tak, kliknijcie łapkę w górę albo nawet subskrypcję. Komentarze mile widziane.


0 komentarze:

Prześlij komentarz