Od recenzji poprzedniej płyty Coldplay, czyli Ghost Stories minęło ponad półtora roku. Chwaliłem wtedy brytyjską grupę za częściowy powrót do alternatywnych form i nieśmiało przewidywałem, że tendencja ta się utrzyma. I rzeczywiście, najnowszy album, zatytułowany A Head Full of Dreams w pewnym stopniu pokazuje, że Coldplay chce robić muzykę dobrą i nie trącącą jednocześnie komercją. Stanowi też dowód na to, że do drzwi ich studia zapukała jakiś czas temu twórcza dojrzałość (lepiej późno niż wcale). Z drugiej zaś strony moje myśli spowija ogrom wątpliwości dotyczący ostatecznego rezultatu, bo mimo że panowie dali sobie siana z atakowaniem publiki pustymi hitami pokroju A Sky Full of Stars czy Paradise, to jednak ambitniejszy kierunek obierają, moim zdaniem, w sposób zbyt leniwy.Nie ulega wątpliwości, że coś zmieniło się w sposobie postrzegania świata przez Coldplay, ale jednocześnie nie jestem przekonany, czy zmiana ta jest na tyle odważna, bym wreszcie mógł z czystym sumieniem powiedzieć: No i o to chodzi. Po latach obcowania z muzyką brytyjskiej formacji i wypełnionego sceptycyzmem czekania na każdy kolejny album, moja fascynacja zaczyna z wolna przygasać. Szacunek dawno wyblakł pod naporem ich romansów z bezczelnym mainstreamem, a sympatia utrzymywana jest przy życiu tylko dzięki sentymentowi. Czy A Head Full of Dreams uratuje Coldplay przed zepchnięciem w duszne zakamarki mojego umysłu?
To nie tak
Część z Was, a już zwłaszcza ci, którzy czytają moje recenzje, mają mnie z pewnością za czepliwego skurczybyka. Bez przerwy marudzę, narzekam i zachowuję się jak rasowy malkontent. To zbyt mainstreamowe, to zbyt alternatywne, te melodie za proste, te harmonie za trudne...I wiecie co? Macie rację. Nie będę Wam ględził, że nie ma czegoś takiego jak obiektywna recenzja; że ocen dokonujemy tylko przez pryzmat własnych wartości, doświadczeń, norm, itd. Wszak to oczywistości. Dla mnie każda recenzja to próba pokazania czytelnikowi, że na wszystko patrzeć można z różnych perspektyw. Jednocześnie jednak chcę opowiedzieć mu o tym jak ja postrzegam świat, a w tym przypadku muzyczną jego cząstkę. I to być może ten konflikt właśnie - pomiędzy tym co we mnie, a tym co poza mną - powoduje, że czasem brzmię jak delikwent z osobowością mnogą. Ale wracając do rzeczy, bo nie o mnie tu mowa.
Tradycyjnie zacznę od singla promującego płytę, czyli Adventure of a Lifetime. Już po pierwszym razie przyjąłem go zaskakująco pozytywnie i nie miałem większych wątpliwości, że stanie się on jedną z moich ulubionych piosenek na albumie. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy będzie to ten kawałek, co go grają w radiu, czy po prostu jeden z wielu utworów z płyty. Gdy po przesłuchaniu całego albumu przekonałem się, że to właśnie on pełni rolę głównego bujacza byłem naprawdę usatysfakcjonowany. Po pierwsze, pomimo nieco etnicznego klimatu (którego nie znoszę) i czerpania z oklepanych motywów nie sposób było nie zauważyć, że AOAL porzuca stylistykę muzycznych potworów z przeszłości. Po drugie, pozbycie się z głowy gitarowego riffu Buckland'a i prostej, ale cholernie dobrze siedzącej w całości partii basu, jest dla mnie dalej nieosiągalne. Po trzecie w końcu, jak tu nie pałać sympatią do czterech owłosionych małpoludów naparzających na gitarach pośrodku dżungli? Dlatego właśnie od samego początku nie opuszczała mnie myśl: Jeśli to ma być ten hit, to ja jestem za.
Mówiąc natomiast o pozostałym materiale nie sposób nie zauważyć, że Coldplay postanowił dodać do swojego dorobku kilka bardziej wartościowych i wyważonych dzieł. Utwory takie jak Birds (swoją drogą mój osobisty faworyt), Fun czy Army of One wyraźnie pokazują, że Chris może i chciałby dalej wyginać się na scenie w rytm syntetycznego basu, ale jednocześnie ścigany przez czas postanowił artystycznie się ustatkować.
Tytułowe A Head Full of Dreams z kolei nie trafia do mnie w ogóle, jednak skłamałbym, gdybym powiedział, że brak tu progresu. W niczym bowiem nie przypomina ono poprzednich tworów, chociażby z Mylo Xyloto. Jest za to nośnym i radosnym kawałkiem, który jednocześnie nie jest tak bezczelnie prosty. I nie ukrywam - najnowszy album Coldplay odczarowuje dla mnie klimaty etniczne wraz z ich znienawidzonym przeze mnie instrumentarium. Lekkie, a zarazem cwane wykorzystanie tych obcych mi do tej pory brzmień świadczy o brytyjskim kwartecie naprawdę dobrze.
No i co? No i nic.
I tu paść musi pod adresem Coldplay kilka gorzkich słów. To znaczy nie aż tak gorzkich jak mi się to zdarzało w przeszłości, ale jednak. No bo co z resztą albumu?Otóż reszta albumu stanowi dla mnie źródło piekielnie niewygodnego dysonansu. Dotyczy on głównie utworów Hymn for the Weekend, Amazing Day, Everglow i Up&Up. Dlaczego? Ano dlatego, że z jednej strony przypadły mi one do gustu (do czego przyznaję się z pewnym wstydem), a z drugiej...
Cholera, no nie wierzę. Nie wierzę, że Coldplay poczynił coś tak wtórnego. Wszak Hymn for the Weekend, z gościnnym występem Beyoncé zresztą, to pieprzona zbrodnia. Badziewie rodem z filmów o zakochanych, którzy odnaleźli swą miłość na parkiecie. Amazing Day niczym nie różni się od utworów grywanych na tych nieco bogatszych weselach na przedmieściach Bydgoszczy. Everglow miałoby rację bytu może jakieś dziesięć lat temu, a Up&Up równie dobrze napisać by mogła Sylwia Grzeszczak.
I znów - powiecie może się czepiam. Pewnie tak jest, ale do dziś ciężko jest mi pogodzić się z faktem, że zespół, który na początku swej kariery wyróżniał się tak ogromnym potencjałem, przez blisko dwadzieścia lat nie potrafi się odnaleźć. Nie twierdzę, że wszystkie próby wstrzelenia się w końcu w swój unikatowy styl zakończone były porażką. Gdyby tak było to Coldplay nie gościłby na moim blogu w ogóle. Jednak te widoczne od lat nieudane poszukiwania, bądź też po prostu twórcze lenistwo sprawiają, że panowie zbyt często tworzą muzykę nijaką. Krążki zapychane są ambientowymi wstawkami pokroju Kaleidoscope czy Color Spectrum, tylko po to, by nie hulał po nich wiatr. Coś tu jest nie tak.
Technikalia
Coldplay przez lata przyzwyczaił słuchaczy do bogatego w pogłos brzmienia gitar oraz ambientowych syntezatorów. Nie inaczej sprawy się mają na A Head Full of Dreams. Towarzyszy im rzecz jasna miękkie pianino, za którego brzmienie niezmiennie bym zabił. Jedną z rzeczy, która odróżnia nowy album od poprzednich jest nieco większy udział gitary basowej. Dużo częściej usłyszymy ją w formie skomplikowanych technicznie partii i klimatycznych wstawek. W moim odczuciu realizator dużo uwagi poświęcił także miksowi perkusji. Pojawia się ona bądź z dużym reverbem, bądź wręcz przeciwnie - wysoko zbramkowana. Genialnie wkomponowane w całość hammondy w Army of One sprawiają, że utwór nie tylko przywodzi na myśl legendarne już Fix You, ale także nadaje mu potężną głębię w połączeniu z niskim syntezatorem.
Niestety album ma kilka słabszych technicznie momentów. Jednym z nich jest przytłumiony i przekombinowany miks Everglow. Połączenie basu, obciętego z wysokich częstotliwości pianina i perkusji z podbitymi średnimi sprawia, że utwór jest nieczytelny, a całości nie słucha się zbyt przyjemnie. Nieco gorzej niż poprzednio prezentuje się także głos Martina. O ile podczas wykonań koncertowych radzi sobie naprawdę nieźle, to na płycie wokal jest płytki, subtelnie fałszywy, a momentami zdradza nawet ślady podciągania auto-tunerem. Również Fun jest moim zdaniem przykładem zmarnowanego potencjału. Jego brzmienie jest płaskie i suche, podobnie zresztą jak w przypadku Up&Up.
Cieszy mnie jednak fakt, że na AHFOD ożywił się wyraźnie Guy Berryman. Nie jest może genialnym basistą, ale z pewnością stać go na więcej niż tylko plumkanie ósemek przez cały utwór. Nie zaskoczę też chyba nikogo jeśli powiem, że za najlepiej sklejone uważam Adventure of a Lifetime. Również Birds, które mogłoby równie dobre wyjść spod instrumentów Kodaline, prezentuje się zawodowo.
Dacie radę?
Najnowsza płyta Coldplay to recenzencki koszmar. A Head Full of Dreams może stanowić podstawę zarówno do porządnej bury, jak i wielu pochwał. Z jednej strony dojrzałość dostrzeżona przeze mnie już na Ghost Stories zdaje się z każdym dniem rozwijać. Z drugiej zaś muzyka brytyjskiej legendy sprawia, że artystycznie zlewa się ona z otoczeniem.
Istnieje prawdopodobieństwo, że będę tego żałował, ale daję Coldplay ostatnią szansę. Mimo wielu wątpliwości, zmiany jakie dostrzegam są zbyt wyraźnie i byłbym bezdusznym durniem, gdybym porzucił wiarę w Chrisa, Guya, Jonnego i Willa.
Sentyment to jednak potężna siła.
0 komentarze:
Prześlij komentarz