Nie planowałem tego.
Fakt, że w moje ręce trafiła wejściówka na koncert Artura Rojka był dla mnie nie lada zaskoczeniem. Miło jest czasem zostać docenionym, w tym przypadku przez redaktorów jednego z portali, których urzekło moich kilka skleconych zgrabnie zdań. Ale do rzeczy.
Myslovitz zawsze był obecny w mojej muzycznej świadomości. Był to tak naprawdę jedyny polski zespół, zaraz obok HEY, który zapisał się moje głowie pod hasłami wartościowy i intrygujący. Choć jestem człowiekiem względnie młodym i czasy jego świetności pamiętam jak przez mgłę, to często wracałem do muzyki Myslovitz będąc już nieco starszym. Robię to zresztą do dziś zasłuchując się w utworach To nie był film, Ukryte, odświeżając klasyki pokroju Długości dźwięku samotności, albo połykając po raz kolejny Happiness is Easy. Nie ukrywałem też nigdy, że to właśnie w oparach twórczości mysłowickiej kapeli wkraczałem w dorosłość, choć bywało też, że rozstawałem się z nią na dłużej. Zawsze jednak powracałem niczym syn marnotrawny.
To wszystko spowodowało, że wiadomość o rozpadzie Myslovitz może i nie była dla mnie szokiem, ale z pewnością utwierdziła mnie w przekonaniu, że kończy się w polskiej muzyce pewna era. Ale wiecie jak to jest - coś się kończy, a coś się zaczyna. Dla większości fanów jasnym było, że Artur Rojek nie zawiśnie w muzycznej próżni i powróci z solowym materiałem. Tak też się stało.
Składam się z ciągłych powtórzeń odniosło olbrzymi komercyjny sukces i pogrzebało tym samym szanse Myslovitz na utrzymanie przy życiu własnej legendy. Przygnieceni ciężarem oczekiwań i opuszczeni przez głównego architekta swojej twórczości, odtrąceni zostali przez odbiorców oraz rynek. Rojek natomiast dumnie kroczy do przodu, z każdym dniem zdobywając coraz większe uznanie słuchaczy.
Ale po wczorajszym koncercie zdobył coś jeszcze - moją duszę. Bez pardonu wjechał w nią z buta nie czekając nawet na Proszę. Nie bez zażenowania przyznaję, że jeszcze kilkanaście godzin temu miałem wątpliwości w paru istotnych kwestiach. Choć brzmi to jak bluźnierstwo, to mimo unikatowej barwy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Rojek zbyt często ociera się w swym wokalu o fałsz. Początki wersów czy wysokie partie nawet na albumie brzmiały dla mnie nieprzekonująco. Również bogate instrumentarium połączone z trudnymi harmoniami potrafiły zmęczyć moje ucho. Wciąż świadomy jednak byłem wizji artysty oraz olbrzymiego osobistego ładunku utworów. Dziś mogę powiedzieć, że spotkanie oko w oko z twórczością najznamienitszego polskiego rockmana zawróciło mnie ze ścieżki ignorancji. A stało się to jak zwykle spektakularnie.
Po pierwsze fenomenalne wykonania Czasu, który pozostał, Krótkich momentów skupienia i Lekkości sprawiły, że nie wyobrażam sobie teraz, że mógłbym bez sumienia pominąć je przeskakując do równie genialnych Syren, Lata 76, Beksy czy Kota i pelikana. Mam zresztą wrażenie, że mówiąc o piosenkach, które odsłaniają tak wiele z artysty nie mamy wręcz prawa oceniać ich dopóki nie ujrzymy wykonawcy na scenie. Zatopionego we własny tekst, spętanego klimatem, w konwulsjach emocji. To widowisko, które każdy powinien zobaczyć na własne oczy.
Na długo zapamiętam też moment, w którym pierwsze akordy Długości dźwięku samotności wywołały ciarki na moich plecach, a akustyczna aranżacja Chciałbym umrzeć z miłości sprawiła, że serce łupnęło dla kogoś bardzo ważnego. Powrót do czasów, które wydają się lepsze nie tylko dlatego, że minęły, był doświadczeniem tak nieuchwytnym, że aż nierealnym.
Energia jaka wstąpiła nie tylko w Artura Rojka ale i jego genialnych muzyków błyskawicznie udzieliła się publiczności, która w trakcie bisów podniosła dupska z wygodnych foteli i rozbujana krzyczała Beksa! Genialnie zrealizowany dźwięk, który tylko momentami faworyzował niepotrzebnie pianino, czynił przedstawienie niezwykle przyjemnym. Nie ukrywam też, że zaskoczył mnie rozstrzał wiekowy publiki - od lat siedmiu do siedemdziesięciu. I choć nie znoszę dzieci, to widok młodej rodziny z kilkuletnim brzdącem na kolanach, bujającej się do Czasu, który pozostał urzekł mnie niespodziewanie. Po ponad półtorej godziny koncertu artyści nagrodzeni zostali dwukrotnie niemal pięciominutowymi owacjami na stojąco, po czym opuścili scenę z nieskrywaną satysfakcją i wdzięcznością.
Ja opuściłem teatr chwilę później. Z nieskrywaną satysfakcją i wdzięcznością.
I kawałkiem duszy.
Myslovitz zawsze był obecny w mojej muzycznej świadomości. Był to tak naprawdę jedyny polski zespół, zaraz obok HEY, który zapisał się moje głowie pod hasłami wartościowy i intrygujący. Choć jestem człowiekiem względnie młodym i czasy jego świetności pamiętam jak przez mgłę, to często wracałem do muzyki Myslovitz będąc już nieco starszym. Robię to zresztą do dziś zasłuchując się w utworach To nie był film, Ukryte, odświeżając klasyki pokroju Długości dźwięku samotności, albo połykając po raz kolejny Happiness is Easy. Nie ukrywałem też nigdy, że to właśnie w oparach twórczości mysłowickiej kapeli wkraczałem w dorosłość, choć bywało też, że rozstawałem się z nią na dłużej. Zawsze jednak powracałem niczym syn marnotrawny.
To wszystko spowodowało, że wiadomość o rozpadzie Myslovitz może i nie była dla mnie szokiem, ale z pewnością utwierdziła mnie w przekonaniu, że kończy się w polskiej muzyce pewna era. Ale wiecie jak to jest - coś się kończy, a coś się zaczyna. Dla większości fanów jasnym było, że Artur Rojek nie zawiśnie w muzycznej próżni i powróci z solowym materiałem. Tak też się stało.
Składam się z ciągłych powtórzeń odniosło olbrzymi komercyjny sukces i pogrzebało tym samym szanse Myslovitz na utrzymanie przy życiu własnej legendy. Przygnieceni ciężarem oczekiwań i opuszczeni przez głównego architekta swojej twórczości, odtrąceni zostali przez odbiorców oraz rynek. Rojek natomiast dumnie kroczy do przodu, z każdym dniem zdobywając coraz większe uznanie słuchaczy.
Ale po wczorajszym koncercie zdobył coś jeszcze - moją duszę. Bez pardonu wjechał w nią z buta nie czekając nawet na Proszę. Nie bez zażenowania przyznaję, że jeszcze kilkanaście godzin temu miałem wątpliwości w paru istotnych kwestiach. Choć brzmi to jak bluźnierstwo, to mimo unikatowej barwy nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Rojek zbyt często ociera się w swym wokalu o fałsz. Początki wersów czy wysokie partie nawet na albumie brzmiały dla mnie nieprzekonująco. Również bogate instrumentarium połączone z trudnymi harmoniami potrafiły zmęczyć moje ucho. Wciąż świadomy jednak byłem wizji artysty oraz olbrzymiego osobistego ładunku utworów. Dziś mogę powiedzieć, że spotkanie oko w oko z twórczością najznamienitszego polskiego rockmana zawróciło mnie ze ścieżki ignorancji. A stało się to jak zwykle spektakularnie.
Po pierwsze fenomenalne wykonania Czasu, który pozostał, Krótkich momentów skupienia i Lekkości sprawiły, że nie wyobrażam sobie teraz, że mógłbym bez sumienia pominąć je przeskakując do równie genialnych Syren, Lata 76, Beksy czy Kota i pelikana. Mam zresztą wrażenie, że mówiąc o piosenkach, które odsłaniają tak wiele z artysty nie mamy wręcz prawa oceniać ich dopóki nie ujrzymy wykonawcy na scenie. Zatopionego we własny tekst, spętanego klimatem, w konwulsjach emocji. To widowisko, które każdy powinien zobaczyć na własne oczy.
Na długo zapamiętam też moment, w którym pierwsze akordy Długości dźwięku samotności wywołały ciarki na moich plecach, a akustyczna aranżacja Chciałbym umrzeć z miłości sprawiła, że serce łupnęło dla kogoś bardzo ważnego. Powrót do czasów, które wydają się lepsze nie tylko dlatego, że minęły, był doświadczeniem tak nieuchwytnym, że aż nierealnym.
Energia jaka wstąpiła nie tylko w Artura Rojka ale i jego genialnych muzyków błyskawicznie udzieliła się publiczności, która w trakcie bisów podniosła dupska z wygodnych foteli i rozbujana krzyczała Beksa! Genialnie zrealizowany dźwięk, który tylko momentami faworyzował niepotrzebnie pianino, czynił przedstawienie niezwykle przyjemnym. Nie ukrywam też, że zaskoczył mnie rozstrzał wiekowy publiki - od lat siedmiu do siedemdziesięciu. I choć nie znoszę dzieci, to widok młodej rodziny z kilkuletnim brzdącem na kolanach, bujającej się do Czasu, który pozostał urzekł mnie niespodziewanie. Po ponad półtorej godziny koncertu artyści nagrodzeni zostali dwukrotnie niemal pięciominutowymi owacjami na stojąco, po czym opuścili scenę z nieskrywaną satysfakcją i wdzięcznością.
Ja opuściłem teatr chwilę później. Z nieskrywaną satysfakcją i wdzięcznością.
I kawałkiem duszy.
0 komentarze:
Prześlij komentarz