Coldplay - Ghost Stories - Recenzja

zostaw komentarz
Ghost Stories wywołało u mnie silnie mieszane odczucia. Do tej pory jednak dojść nie mogę dlaczego. Czy stało się tak za przyczyną faktu, że jestem zdeklarowanym fanem Coldplay i na ich nowy album patrzę przez pryzmat klasyków takich jak Politik, Yellow, Clocks czy Don't Panic? Czy może z powodu olbrzymiego wręcz kontrastu w stosunku do wcześniejszej ich twórczości i nowego kierunku obranego przez artystów? Czy w końcu z powodu niestabilnego i niespójnego poziomu całej płyty?
Tak czy inaczej, nie zanosi się na to, abym szybko znalazł odpowiedź na to pytanie. Dlatego, w tym tak zwanym międzyczasie, z przyjemnością przedstawię wam wszystkie myśli i wrażenia jakie przetoczyły się przeze mnie po kilkakrotnym przesłuchaniu najnowszego albumu Coldplay. 
  

Pozytywnie zaskoczony

Tak właśnie czułem się, kiedy dane mi było po raz pierwszy zapoznać się z treścią całego albumu. Niewątpliwie, ma to związek z singlami Magic i Midnight. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem Magic, w mojej głowie zagościło znane skądinąd wrażenie deja vú. Konstrukcja całego utworu, wiodący riff na basie, zbramkowana elektroniczna perkusja, charakterystyczne brzmienie i niosący finał nasunęły mi dość silne skojarzenie z Madness zespołu Muse. Wiem co powiecie: każdy psychofan widzi w twórczości innych plagiat swojego boga (Tak! Nie wstydzę się Muse!). Jednak wystarczy przesłuchać oba te utwory aby upewnić się w przekonaniu, że Magic jest wynikiem, w najlepszym przypadku, inspiracji tą samą epoką i gatunkiem. Przypadek?
Midnight z kolei tchnęło w mą duszę silny niepokój, by nie rzec przerażenie. Muzyka dyskotekowa? Trance? Elektro? - dręczyły mnie pytania. Utwór ten, bazujący wyłącznie na syntezatorach z okraszonym vocoderem wokalem, miał niewątpliwie za zadanie zasygnalizować światu zmianę kierunku i jednocześnie przygotować fanów na coś zupełnie nowego. No cóż... Jedno mogę powiedzieć na pewno - udało mu się. Oprócz tego jednak, zdawał się być niczym więcej niż świadectwem twórczej bezmyślności.
Wszystko to spowodowało, że na Ghost Stories czekałem bardziej z niepokojem niż niecierpliwością. Dlatego też, kiedy po raz pierwszy założyłem słuchawki na uszy i obijając się o staruszki w wypełnionym po brzegi tramwaju słuchałem nowego dziecka Coldplay, nie zdziwiłem się, że większość utworów wydawała mi się dość przeciętna. Ot, kolejny, mierny album. Można się było tego spodziewać - myślałem.

Olśnienie jednak nadeszło szybko i spadło na mnie niczym gniew antycznych bogów - z hukiem i nad wyraz spektakularnie. Wystarczyły bowiem trzy sesje z całym albumem, by bez szans na jakikolwiek ratunek utonąć w dźwiękach Another's Arms, True Love, O czy Always In My Head. Utwory te stanowią dowód na to, że Coldplay zbliża się do momentu, w którym jego priorytetem przestanie być porywanie tłumów i tworzenie dyskotekowych hitów. Stanowią niejako świadectwo zbliżającej się dojrzałości i po raz pierwszy od bardzo dawna pokazują Martina i spółkę jako artystów, a nie rzemieślników.
Spokojne, stonowane, przemyślane, głębokie. Stworzone po to, by urozmaicić wieczór z dobrą książką bądź ukochaną u boku, a nie wypełniać zadymione pokoje szczeniackich domówek. Pokazują, że Coldplay zdaje się odnajdywać właściwą drogę i powoli wyłazić z bagna, z obecności w którym zrodziło się Mylo Xyloto. Dlatego też, jestem przekonany, że spora część utworów z Ghost Stories na stałe zagości na mojej playliście.

Zarzut: lenistwo twórcze

Czas na łyżkę dziegciu.
Wspomniałem na początku o mieszanych odczuciach. Spieszę z wyjaśnieniem. Otóż z jednej strony mamy wymienione wcześniej utwory: Another's Arms, True Love, O, Always In My Head; z drugiej zaś Coldplay atakuje nas tworami takimi jak Midnight, Oceans, Ink czy A Sky Full Of Stars (które nie dość, że na kilometr cuchnie chłamem, to jeszcze zostało upchnięte na płycie przez głuchoniemego borsuka, który nie był w stanie zauważyć, że chyba coś tu nie pasuje). W rezultacie tej mieszanki zamiast naprawdę dobrego albumu, który mógłby pomóc zespołowi wygrzebać się z muzycznego dołka, otrzymujemy album przeciętny, a co gorsza niespójny. O ile jestem w stanie zrozumieć obecność utworów takich jak Midnight czy Oceans i uznać, że jako tako siedzą w całości, o tyle za cholerę nie potrafię pojąć, co na płycie robi, zdające się być pokłosiem współpracy z bardzo niewłaściwymi producentami, A Sky Full Of Stars! Utwór, który nie dość, że z powodzeniem mógłby zostać napisany przez jedną z naszych rodzimych gwiazd wiejskiego techno-disco, to jeszcze pasuje do całego albumu jak ja do zakonu jezuitów. Ponadto, wydaje mi się, że wiem co kierowało panami z Coldplay kiedy umieszczali to szatańskie dzieło wśród reszty. Jeśli mam rację i chodziło tu o nic więcej jak o kasę, to w moich oczach stracili oni dość sporo. Zwłaszcza, że wydany pomiędzy Mylo Xyloto a Ghost Stories singiel Atlas przypadł mi do gustu i liczyłem, że znajdzie się na nowej płycie. Co więcej, uważam, że o wiele lepiej pasowałby do reszty.
No ale cóż... Tak się nie stało. Ktoś powie: Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Może i nie. Ale mimo to niesmak pozostał i czuję, że jeszcze długo będzie rezonował w mej świadomości gwałcąc przychylny Coldplay'owi schemat poznawczy reprezentujący ich nowy album.

Technikalia

Mimo mych zastrzeżeń co do treści, muszę przyznać, że forma w jakiej album został podany odbiorcom zdecydowanie przemawia na jego korzyść. Ghost Stories bowiem zmiksowane jest naprawdę przyjemnie. Mimo częstej obecności ambientowych syntezatorów, skrzypiec i gitar z gęstym reverb'em realizatorowi zwinnie udało się uniknąć powstania częstotliwościowej brei. Płyta zawiera większą niż kiedykolwiek przedtem ilość chórków, w tym po raz pierwszy z udziałem głosu żeńskiego (poprawcie mnie jeśli się mylę). Gdzieniegdzie przemyka charakterystyczne dla Coldplay miękkie pianino, uzyskane jak sądzę poprzez podbicie niskich i średnich częstotliwości.
Płyta zdecydowanie nie jest akustyczna. Sporo syntezatorów, modulowanych (głównie za pomocą niskiego odcięcia bramki) brzmień, elektronicznej perkusji a nawet arpeggiatorów. Tak naprawdę, jedynymi wskazówkami, które pozwoliłyby słuchaczowi zidentyfikować wykonawców albumu są: charakterystyczne dla gitarzysty Jonny'ego Buckland'a brzmienie utopione w gęstym reverb'ie i delay'u oraz oczywiście głos wokalisty (swoją drogą niezmiennie w formie - tego mu odmówić nie można).
Oddzielny paragraf należy się moim zdaniem utworowi True Love. Odnoszę wrażenie, że panowie poświęcili wyjątkowo dużo czasu dopracowując go i starając się aby brzmiał naprawdę zawodowo. Uzyskanie za pomocą przeróżnej maści elektroniki tak ciekawych harmonii z pewnością wymagało dużo pracy. Co prawda nie jestem do końca przekonany w kwestii solówki (choć rozumiem oczywiście celowość zabiegów wprowadzających doń wyraźny fałsz), to jednak analizując całość, jestem w stanie puścić to mimo uszu.
Ale wracając do całości, odniosłem wrażenie, że koledzy nie dali się zbytnio pobawić swojemu basiście. A szkoda, bo chłop utalentowany. Myślę, że stało się tak głównie za przyczyną wspomnianych wcześniej syntezatorów a także elektronicznej stopy, które to wypełniają te same częstotliwości co instrument Berryman'a. Ogółem miks zdaje się być spójniejszy niż sam materiał i poza dwuminutową, niezrozumiałą dla mnie ambientową wstawką na końcu Oceans (Czyżby brakowało kilku minut do wyznaczonego przez przyzwoitość statusu LP?) ciężko cokolwiek mu zarzucić.

Nie chwal dnia...

Jedną z zasad jakie na każdym kroku wpaja się nam na psychologii, to nie wyciągać pochopnych wniosków. Dlatego też, powstrzymam się od ogólnych sądów, a swoją opinię ograniczę do prostego zdania: Zachowajcie azymut, a mimo szkwałów znajdziecie właściwą przystań.

Ocena: 6,5/10


A dla urozmaicenia dwa filmy. Cover Atlas oraz autorska kompozycja zatytułowana Hollow Land.



0 komentarze:

Prześlij komentarz