O
tym, że Drones będzie odstawać od
twórczości Muse jaką znamy z ostatnich
10 lat, wiedzieliśmy od dawna. Brytyjskie trio wielokrotnie wspominało, że
marzy im się powrót do czasów prawdziwie ostrego grania. Do tłuczenia na bębnach i bezlitosnego rżnięcia wiosłami rodem
z Showbiz i Origin of Symmetry. Podyktowane było to nie tylko ich chęciami, ale
i żądaniami stawianymi przez odbiorców. Wielu z nich konsekwentnie domagało się
wskrzeszenia stylu, z którego narodziły się Hyper
Music, Sunburn, Muscle Museum czy Stockholm Syndrome. Nie były to co prawda całe rzesze, lecz
wizerunek Muse zbudowany na albumach Black Holes and Revelations, Resistance i The 2nd Law bez wątpienia budził w niektórych sprzeciw. Starlight, Undisclosed Desires, Follow
Me - każdy z tych utworów definiował Muse
jako zespół, który zawisł gdzieś pomiędzy popem a alter-rockiem. Tak
przynajmniej postrzegany był przez tych roszczeniowych fanów.
Ja
na twórczość Muse zawsze patrzyłem
nieco inaczej. Wydaje mi się, że równoległe funkcjonowanie w różnych nurtach
nie musi się koniecznie wykluczać, ani tym bardziej być powodem do
deprecjonowania kogokolwiek. Jednak większość z nas ma tendencję do narzekania
i rozstrzygania swoich wątpliwości na niekorzyść oskarżonego, stąd Matt, Chris i Dom zebrali przez lata swojej twórczości naprawdę różne opinie.
Osobiście uważam, że dopóki artysta pokazuje na co go stać i wie, gdzie
znajduje się ten właściwy kierunek, wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Zwłaszcza jeśli umiejętności i kreatywność członków są tak niepowtarzalne.
Recenzja,
którą czytacie, to jedno z najtrudniejszych wyzwań jakie sam przed sobą
postawiłem. Będzie ona wymagać ode mnie olbrzymich pokładów chłodnego
obiektywizmu oraz skonsolidowania całej wiedzy jaką nabyłem przez lata
słuchania, tworzenia i oceniania muzyki.
Na Drones czekałem z ogromną
niecierpliwością, obawą i podekscytowaniem. Dziś wiem, że wszystkie te odczucia
były w pełni uzasadnione.
Pierwsze single promujące płytę - Psycho oraz Dead Inside, wywołały u mnie raczej pozytywne odczucia. Pierwszy z nich dość dobitnie pokazywał, że obietnice o powrocie do korzeni nie były tylko czczym gadaniem. Kawał prawdziwie rockowego grania rodem z Showbiz, który swoją drogą oparty jest na riffie granym już od ładnych paru lat w formie koncertowego jamu. I mimo, że nie byłem nigdy ogromnym zwolennikiem zmiany stylu, to utwór ten niewątpliwie zrobił na mnie wrażenie. Dead Inside to trochę inna historia. Jedyne co potrafiłem powiedzieć na jego temat po pierwszych kilku sesjach to: Hm.
Muszę przyznać, że miałem wiele wątpliwości czy jest to kierunek, w którym chciałbym aby chłopaki podążali. Kojarzące się nieco z muzyką poprzedniej epoki, okraszone nie do końca zrozumiałą partią gitary rodem z amerykańskiego pseudo-rocka... Coś po prostu było z tym utworem nie tak. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że Dead Inside to takie kolejne Follow Me albo Undisclosed Desires i brałem na to poprawkę. Być może właśnie z tego powodu im częściej go słucham, tym bardziej jestem mu przychylny. Myślę, że sporą rolę odegrała tu także genialnie zmiksowana perkusja i fenomenalny bas.
Jeśli natomiast mówimy o tym co otrzymaliśmy już na płycie, to na łopatki rozłożyły mnie Aftermath i The Handler. Pierwszy spektakularnie pacyfikuje za pomocą mrocznego intro, drugi demontuje system solówką i basem. Nie da się ukryć, że ten bądź co bądź prosty, bo odwołujący się do wczesnych okresów twórczości styl, ma swoją moc nawet po latach. Na szczególną uwagę zasługuje bez wątpienia Mercy - synteza Starlight i Stockholm Syndrome, która zadowoli zarówno fanów mocnego grania, jak i tych lubiących pobujać się w rytm chwytliwego pianina. Utwór ten jest także popisem niebywałych umiejętności Wolstenholme'a jako basisty i kompozytora. Idąc dalej napotykamy Reapers i The Globalist, które mimo czerpania ze znanych motywów (zarówno tych przewijających się już wcześniej w utworach Muse, jak i przywodzących na myśl dokonania chociażby Slasha) budzą szacunek. Reapers to kolejny dowód na to, że Matt jak nikt inny wie do czego służy gitara, a podzielone na trzy części The Globalist, łączące w sobie elementy znane z Assassin, Citizen Erased i United States of Eurasia, genialnie buduje historię jaką artyści chcieli zawrzeć na albumie.
I tu musimy się na moment zatrzymać.
Drones zawiera w sobie dwie historie. Pierwsza, rozpoczynająca się w Dead Inside i kończąca Aftermath, opowiada o utraconej miłości, praniu mózgu, wojnie, wyzwoleniu spod jarzma oprawców i w końcu odnalezieniu nowego porządku; druga, złożona z The Globalist i (wybaczcie chłopaki) nieco męczącego dla ucha Drones, maluje historię upadłego dyktatora. Piszę o tym, bo śmiem sądzić, że wielu polskim słuchaczom ten aspekt po prostu umknie, a moim zdaniem jest on niezmiernie ważny dla odbioru całego albumu. Rozpatrywanie jego wartości artystycznej bez zagłębienia się w zawartą tam historię to po prostu głupota.
Opowieść jaką uraczyło mnie Drones jest jednym z powodów, dla których przymykam oko na utwory Revolt i Defector, które z autentycznym bólem muszę określić jako po prostu słabe. Defector, łudząco podobne zresztą do Soaked z b-side'u Resistance, nie zaoferuje słuchaczowi nic poza solówką, a Revolt za cholerę nie koresponduje ani z wizerunkiem grupy, ani ich umiejętnościami, ani nawet czasami w jakich grają - wtórne, oklepane i napisane, mam wrażenie, na pałę.
Mocną stroną albumu są niewątpliwie teksty. Przyznam się bez bicia, że nie od razu do mnie trafiły i miałem nawet zamiar wspomnieć o tym w swojej recenzji. Jednak po pewnej słusznej uwadze, wypowiedzianej przez osobę równie kompetentną w musologii co ja, z pokorą spuściłem głowę i udałem się na kilka dodatkowych sesji z albumem. Teraz bez cienia wątpliwości mogę stwierdzić, że mój początkowy osąd był mylny. Wersy jakimi Matt opowiada historię buntownika wyzwalającego się spod zwierzchnictwa dronów w niczym nie odstają od jego dotychczasowych literackich wyczynów - bezbłędnie malują klimat niepokoju, strachu i końcu buntu. Wszystko jest na swoim miejscu.
Największa zmiana dotyczy naturalnie instrumentarium. Drones to płyta opierająca się na brzmieniu charakterystycznym dla klasycznego rocka - gitara, bas i perkusja. Rozkręcone na maksa przestery, szybkie solówki grane tappingiem i nadające wypału talerze. Na płycie usłyszymy popis umiejętności zarówno Matta, Chrisa jak i, już w trochę mniejszym stopniu, Dominica. Mimo lubości z jaką chłopaki używali do tej pory szerokiej maści elektroniki i brzmień symfonicznych, na Drones doświadczymy ich tylko sporadycznie. Pośród częstotliwości dominuje przesterowany i draśnięty nieco syntezatorem bas oraz surowa gitara.
Tradycyjnie już w chórkach doszukamy się głosu Chrisa, który oczywiście spisuje się fenomenalnie, zwłaszcza w Aftermath i Mercy. To dzięki jego "Drones!", Reapers tak bardzo kopie dupę. Podobnie sprawy mają się z Mattem - lata wydzierania się na scenie ani trochę nie nadszarpnęły jego strun głosowych. Wokal wciąż jest wyjątkowy, czysty i nieprzyzwoicie wysoki.
Pierwszy raz od dawna na dalszy plan zeszło pianino, co jest dość zrozumiałe. Napotkamy je tylko słuchając Mercy (zmiksowane w sposób niemal identyczny jak w Starlight - masa pogłosu i odrobina syntezatora) oraz w The Globalist, tu z kolei klasycznie miękkie.
Stałem się dronem.
Pieprzyć system
Początkowo planowałem wstrzymać się z pisaniem recenzji do czasu, aż po raz kolejny zobaczę Muse na żywo, tym razem na scenie Orange Warsaw Festival (w tym miejscu pozwolę sobie na małą dygresję, a zarazem kilka gorzkich słów do organizatorów tegoż przedsięwzięcia: Jeśli uważaliście, że obniżenie cen biletów o połowę z powodu nikłego zainteresowania imprezą i tym samym zrobienie w wała osób, które w obawie przed ewentualnym brakiem zakupiły je po horrendalnej cenie 220 zł, to zapewniam - nikt się nie śmieje). Doszedłem jednak do wniosku, że moja opinia dotyczyć ma w końcu albumu i materiału na nim zawartego, a nie jakości wykonania live (choć te od zawsze powalają). Stąd, aby uniknąć pisania pod wpływem koncertowych emocji, moją opinię przekazuję Wam już teraz. Zatem do rzeczy.Pierwsze single promujące płytę - Psycho oraz Dead Inside, wywołały u mnie raczej pozytywne odczucia. Pierwszy z nich dość dobitnie pokazywał, że obietnice o powrocie do korzeni nie były tylko czczym gadaniem. Kawał prawdziwie rockowego grania rodem z Showbiz, który swoją drogą oparty jest na riffie granym już od ładnych paru lat w formie koncertowego jamu. I mimo, że nie byłem nigdy ogromnym zwolennikiem zmiany stylu, to utwór ten niewątpliwie zrobił na mnie wrażenie. Dead Inside to trochę inna historia. Jedyne co potrafiłem powiedzieć na jego temat po pierwszych kilku sesjach to: Hm.
Muszę przyznać, że miałem wiele wątpliwości czy jest to kierunek, w którym chciałbym aby chłopaki podążali. Kojarzące się nieco z muzyką poprzedniej epoki, okraszone nie do końca zrozumiałą partią gitary rodem z amerykańskiego pseudo-rocka... Coś po prostu było z tym utworem nie tak. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że Dead Inside to takie kolejne Follow Me albo Undisclosed Desires i brałem na to poprawkę. Być może właśnie z tego powodu im częściej go słucham, tym bardziej jestem mu przychylny. Myślę, że sporą rolę odegrała tu także genialnie zmiksowana perkusja i fenomenalny bas.
Jeśli natomiast mówimy o tym co otrzymaliśmy już na płycie, to na łopatki rozłożyły mnie Aftermath i The Handler. Pierwszy spektakularnie pacyfikuje za pomocą mrocznego intro, drugi demontuje system solówką i basem. Nie da się ukryć, że ten bądź co bądź prosty, bo odwołujący się do wczesnych okresów twórczości styl, ma swoją moc nawet po latach. Na szczególną uwagę zasługuje bez wątpienia Mercy - synteza Starlight i Stockholm Syndrome, która zadowoli zarówno fanów mocnego grania, jak i tych lubiących pobujać się w rytm chwytliwego pianina. Utwór ten jest także popisem niebywałych umiejętności Wolstenholme'a jako basisty i kompozytora. Idąc dalej napotykamy Reapers i The Globalist, które mimo czerpania ze znanych motywów (zarówno tych przewijających się już wcześniej w utworach Muse, jak i przywodzących na myśl dokonania chociażby Slasha) budzą szacunek. Reapers to kolejny dowód na to, że Matt jak nikt inny wie do czego służy gitara, a podzielone na trzy części The Globalist, łączące w sobie elementy znane z Assassin, Citizen Erased i United States of Eurasia, genialnie buduje historię jaką artyści chcieli zawrzeć na albumie.
I tu musimy się na moment zatrzymać.
Drones zawiera w sobie dwie historie. Pierwsza, rozpoczynająca się w Dead Inside i kończąca Aftermath, opowiada o utraconej miłości, praniu mózgu, wojnie, wyzwoleniu spod jarzma oprawców i w końcu odnalezieniu nowego porządku; druga, złożona z The Globalist i (wybaczcie chłopaki) nieco męczącego dla ucha Drones, maluje historię upadłego dyktatora. Piszę o tym, bo śmiem sądzić, że wielu polskim słuchaczom ten aspekt po prostu umknie, a moim zdaniem jest on niezmiernie ważny dla odbioru całego albumu. Rozpatrywanie jego wartości artystycznej bez zagłębienia się w zawartą tam historię to po prostu głupota.
Opowieść jaką uraczyło mnie Drones jest jednym z powodów, dla których przymykam oko na utwory Revolt i Defector, które z autentycznym bólem muszę określić jako po prostu słabe. Defector, łudząco podobne zresztą do Soaked z b-side'u Resistance, nie zaoferuje słuchaczowi nic poza solówką, a Revolt za cholerę nie koresponduje ani z wizerunkiem grupy, ani ich umiejętnościami, ani nawet czasami w jakich grają - wtórne, oklepane i napisane, mam wrażenie, na pałę.
Mocną stroną albumu są niewątpliwie teksty. Przyznam się bez bicia, że nie od razu do mnie trafiły i miałem nawet zamiar wspomnieć o tym w swojej recenzji. Jednak po pewnej słusznej uwadze, wypowiedzianej przez osobę równie kompetentną w musologii co ja, z pokorą spuściłem głowę i udałem się na kilka dodatkowych sesji z albumem. Teraz bez cienia wątpliwości mogę stwierdzić, że mój początkowy osąd był mylny. Wersy jakimi Matt opowiada historię buntownika wyzwalającego się spod zwierzchnictwa dronów w niczym nie odstają od jego dotychczasowych literackich wyczynów - bezbłędnie malują klimat niepokoju, strachu i końcu buntu. Wszystko jest na swoim miejscu.
Technikalia
W kwestiach technicznych powiedzieć można niewiele. A to dlatego, że miks jak zwykle jest cudownie profesjonalny. Panowie z Muse od zawsze przywiązywali ogromną wagę do brzmienia i robili wszystko, by było ono unikatowe i jedyne w swoim rodzaju; by współgrało z opowiadaną historią i było równie ważne dla jej kreowania co same teksty.Największa zmiana dotyczy naturalnie instrumentarium. Drones to płyta opierająca się na brzmieniu charakterystycznym dla klasycznego rocka - gitara, bas i perkusja. Rozkręcone na maksa przestery, szybkie solówki grane tappingiem i nadające wypału talerze. Na płycie usłyszymy popis umiejętności zarówno Matta, Chrisa jak i, już w trochę mniejszym stopniu, Dominica. Mimo lubości z jaką chłopaki używali do tej pory szerokiej maści elektroniki i brzmień symfonicznych, na Drones doświadczymy ich tylko sporadycznie. Pośród częstotliwości dominuje przesterowany i draśnięty nieco syntezatorem bas oraz surowa gitara.
Tradycyjnie już w chórkach doszukamy się głosu Chrisa, który oczywiście spisuje się fenomenalnie, zwłaszcza w Aftermath i Mercy. To dzięki jego "Drones!", Reapers tak bardzo kopie dupę. Podobnie sprawy mają się z Mattem - lata wydzierania się na scenie ani trochę nie nadszarpnęły jego strun głosowych. Wokal wciąż jest wyjątkowy, czysty i nieprzyzwoicie wysoki.
Pierwszy raz od dawna na dalszy plan zeszło pianino, co jest dość zrozumiałe. Napotkamy je tylko słuchając Mercy (zmiksowane w sposób niemal identyczny jak w Starlight - masa pogłosu i odrobina syntezatora) oraz w The Globalist, tu z kolei klasycznie miękkie.
My ass belongs to you
Choć nie wszystkie utwory mogą cieszyć się moją przychylnością, a całość pozostawiła po sobie lekki niedosyt, to pokochałem Drones miłością prawdziwą. Moje wątpliwości są nieśmiałe i prędzej czy później nieco zbledną, ale nigdy nie odejdą całkowicie w niepamięć. Muse w sposób udany i pełen właściwej tylko sobie energii powróciło do korzeni. Jednocześnie uniknęło kontaktu z glebą, potykając się tylko nieznacznie.Stałem się dronem.

Wow. Naprawdę długa i wyczerpująca recenzja. Ja nie rozpisywałem się, aż tak. Jednak jest to pierwsza ( po mojej) recenzja, w której ktoś porusza koncept tego albumu. Super! :) (http://bit.ly/1H7tH8L)
OdpowiedzUsuń