Koncertowe emocje odpadły. Krótka, acz niełatwa podróż za mną, a zdeprywowana za jej przyczyną potrzeba snu została już zaspokojona. Znak to, że czas na ubranie wrażeń z całej imprezy w kilka niezbyt brawurowych stylistycznie zdań.
O Orange Warsaw Festival wspomniałem mimochodem parę dni temu recenzując najnowszy album Muse. Nie były to słowa pochlebne, ale niewątpliwie konieczne. Cuchnąca na kilometr cwaniactwem i zwyczajną pazernością zagrywka z obniżką cen wejściówek, spotkała się z ogromną krytyką, co oczywiście uważam za słuszne. Nie mniej mając na uwadze fakt, że dwa lata temu w łódzkiej Atlas Arenie za podobną kwotę otrzymałem przywilej podziwiania tylko Muse, staram się też zachować obiektywizm (choć jest mi trudno, bo tak jak większość czuję się wydymany, i to bez gry wstępnej czy chociażby kwiatów).
Na początek organizacja. Na Służewcu spędziłem tylko parę godzin, gdyż jedynym powodem, dla którego w ogóle się tam zjawiłem (swoją drogą w asyście pewnej intrygującej piękności) był koncert Muse. Stąd niewiele mogę powiedzieć o całokształcie przedsięwzięcia i moja opinia w tym zakresie jest tylko luźnym spostrzeżeniem zbudowanym na dość ubogiej ilości informacji. A te przemawiają bardziej na korzyść włodarzy stolicy, niż organizatorów imprezy. Duży plus OWF dostaje za to, że mimo obecności wszelkiej maści bydła rzucającego gdzie popadnie plastikowe kufle, przyozdabiającego moczem miejsca temu nieprzeznaczone i gaszącego kiepy na dosłownie każdym elemencie infrastruktury, miejscówka utrzymywana była w zaskakującej czystości. Po terenie krążyły liczne ekopatrole, których członkowie bez wytchnienia, choć zapewne z pogardą i obrzydzeniem, sprzątali po tych, co to szacunkiem darzą wyłącznie samych siebie, a i to nie zawsze. Osoby łaknące ulgi oraz chwili samotnej kontemplacji, zaznać ich mogły w błękitno-białych kompleksach, które jednak nie były często w stanie sprostać ilości chętnych, co skutkowało olbrzymimi kolejkami. Z aspektów, które mnie nie dotyczą, na korzyść zaliczyć można niewątpliwie obecność swego rodzaju strefy rodzica oraz licznych udogodnień dla niepełnosprawnych (choć tu organizatorzy wykazali się niebywałą głupotą zamieszczając na stronie spis zasad savoir-vivre jakich należy przestrzegać w kontakcie z nimi). Minusem był brak możliwości korzystania z gotówki oraz absurdalnie wysokie ceny w punktach gastronomicznych, choć te drugie są standardem na tego typu imprezach. Nie zmienia to jednak faktu, że byłem świadkiem rozboju w biały dzień. Ilość miejsc, w których zarówno leniwi jak i aktywni zaznać mogli relaksu, wydawała się raczej adekwatna, ale co ja tam wiem - mi wystarczył trawnik. Nie najgorzej spisali się miejscy urzędnicy - linia dowozowa do metra i wydłużenie jego godzin pracy z pewnością ułatwiło wielu uczestnikom powrót (choć ci i tak zmuszeni byli koczować kilka godzin na podłodze dworca centralnego - Czy cały festiwal wracał jednym pociągiem?). Sam do zmotoryzowanych jeszcze nie należę, ale wiem, że niezbyt pochlebnie na temat organizacji wyrażali się także ludzie pragnący skorzystać z dobrodziejstw parkingu. Zwłaszcza ci, którzy wskutek połączonej akcji służb, przywieźli z festiwalu nie tylko wrażenia ale i mandaty za parkowanie.
Na początek organizacja. Na Służewcu spędziłem tylko parę godzin, gdyż jedynym powodem, dla którego w ogóle się tam zjawiłem (swoją drogą w asyście pewnej intrygującej piękności) był koncert Muse. Stąd niewiele mogę powiedzieć o całokształcie przedsięwzięcia i moja opinia w tym zakresie jest tylko luźnym spostrzeżeniem zbudowanym na dość ubogiej ilości informacji. A te przemawiają bardziej na korzyść włodarzy stolicy, niż organizatorów imprezy. Duży plus OWF dostaje za to, że mimo obecności wszelkiej maści bydła rzucającego gdzie popadnie plastikowe kufle, przyozdabiającego moczem miejsca temu nieprzeznaczone i gaszącego kiepy na dosłownie każdym elemencie infrastruktury, miejscówka utrzymywana była w zaskakującej czystości. Po terenie krążyły liczne ekopatrole, których członkowie bez wytchnienia, choć zapewne z pogardą i obrzydzeniem, sprzątali po tych, co to szacunkiem darzą wyłącznie samych siebie, a i to nie zawsze. Osoby łaknące ulgi oraz chwili samotnej kontemplacji, zaznać ich mogły w błękitno-białych kompleksach, które jednak nie były często w stanie sprostać ilości chętnych, co skutkowało olbrzymimi kolejkami. Z aspektów, które mnie nie dotyczą, na korzyść zaliczyć można niewątpliwie obecność swego rodzaju strefy rodzica oraz licznych udogodnień dla niepełnosprawnych (choć tu organizatorzy wykazali się niebywałą głupotą zamieszczając na stronie spis zasad savoir-vivre jakich należy przestrzegać w kontakcie z nimi). Minusem był brak możliwości korzystania z gotówki oraz absurdalnie wysokie ceny w punktach gastronomicznych, choć te drugie są standardem na tego typu imprezach. Nie zmienia to jednak faktu, że byłem świadkiem rozboju w biały dzień. Ilość miejsc, w których zarówno leniwi jak i aktywni zaznać mogli relaksu, wydawała się raczej adekwatna, ale co ja tam wiem - mi wystarczył trawnik. Nie najgorzej spisali się miejscy urzędnicy - linia dowozowa do metra i wydłużenie jego godzin pracy z pewnością ułatwiło wielu uczestnikom powrót (choć ci i tak zmuszeni byli koczować kilka godzin na podłodze dworca centralnego - Czy cały festiwal wracał jednym pociągiem?). Sam do zmotoryzowanych jeszcze nie należę, ale wiem, że niezbyt pochlebnie na temat organizacji wyrażali się także ludzie pragnący skorzystać z dobrodziejstw parkingu. Zwłaszcza ci, którzy wskutek połączonej akcji służb, przywieźli z festiwalu nie tylko wrażenia ale i mandaty za parkowanie.
Poza wspomnianą akcją z obniżką cen, lawinę złośliwych komentarzy wywołał także dobór artystów. I coś w tym jest, bo do czasu pojawienia się Muse, płyta przed Orange Stage albo była średnio zapełniona, albo gościła żywe stojaki na browar. Obok pozostałych dwóch scen przechodziłem - poziom artystyczny podobny jak wewnątrz klozetu, do którego zmierzałem. Wypada jednak być uczciwym i nadmienić, że podczas poprzednich dni festiwalu można było usłyszeć Melę Koteluk, KAMP!, HEY i wreszcie Noela Gallaghera. Sącząc najdroższe piwo w swoim życiu miałem okazję podziwiać niejakiego Benjamina Clementine oraz zespół Metronomy. Wzbogaciłem się, nie powiem. Kilka następnych dni z pewnością upłynie mi na niezobowiązującym zapoznawaniu się z ich dokonaniami.
Jednym z aspektów, w którym organizator dał ciała było nagłośnienie. A to już jest, kuźwa, niewybaczalne. Podczas występów chociażby wspomnianego Metronomy wokal albo ginął, albo był tak niewyraźny, że nosiłem się z zamiarem wtargnięcia na scenę i udzielenia pierwszej pomocy wokaliście - a nuż ma udar. Zamiast współbrzmienia wszystkich instrumentów, zmuszony byłem słuchać kakofonicznego duetu stopy i basu, który może i podwiewał nogawki, ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Wiem, realizacja dźwięku na tak wielkim plenerze jest cholernie trudna, ale po to właśnie istnieją ludzie, którzy się na tym znają, żeby fan Muse mógł usłyszeć coś więcej aniżeli chórki Wolstenholme'a i tę pieprzoną stopę, której drgania o mały włos nie przerwały ciągłości tkanek każdego z moich organów z osobna. Z tego co wyłapałem, w przypadku pozostałych dwóch scen sytuacja wyglądała bardzo podobnie. Oprawa wizualna, oświetlenie i efekty nie budziły zastrzeżeń, choć momentami miałem ochotę wdrapać się na podest dla kamerzystów i bez pardonu ich stamtąd eksmitować. No normalnie jakby ktoś posadził ich na samym środku specjalnie po to, by zasłaniać scenę.
Ludzie. Poza kilkoma przedstawicielami nieliczącego się z nikim buractwa dmuchającego innym w twarz tytoniowym obłokiem oraz namolnym blondasem z kompleksem na punkcie swojego wzrostu, moje doświadczenia z wszelakich interakcji są raczej pozytywne, również te dotyczące pracowników obsługi. Chwilami czułem się zirytowany stylem bycia gimbazy i pełzającego gdzieniegdzie hipsterstwa, jednak w większości z uśmiechem na twarzy obserwowałem takich jak ja studentów, którzy z piwkiem w dłoni siadali na trawniku, skakali do rytmu swoich ukochanych utworów albo beztrosko bujali się w trakcie tych nieznanych. Ogółem, obniżka (psia jej mać) nie skutkowała aż takim stężeniem wieśniactwa jakiego można było się spodziewać. A może miałem po prostu to szczęście, że się z nim zetknąłem.
No i w końcu Muse. Zacznę od jedynego rozczarowania, którego doświadczyłem, by potem swobodnie przejść do pochwał. A więc występ był krótki. Zbyt krótki. Liczyłem na więcej materiału z Drones, coś z Origin of Symmetry (poza niewylatującym od lat z setlisty Plug In Baby) oraz Map of the Problematique, albo chociaż Animals. Na szczęście mój niedosyt zrekompensowała odświeżona wersja Apocalypse Please i okraszone serpentynami oraz ogólną zajebistością wykonu Mercy. Ciągnącej się przez lata tradycji ogromnych piłek dryfujących na morzu wyciągniętych rąk stało się zadość podczas Reapers, a forma chłopaków jak zwykle uczyniła widowisko niesamowitym. Wykonanie The Handler sprawiło, że w jednej sekundzie utraciłem rzeczywistość z oczu, a gdzieś daleko z pewnością rozpruła się materia czasoprzestrzeni. O występie mógłbym pisać jeszcze długo ale myślę, że najlepiej podsumuje go podsłuchana na dworcu wypowiedź pewnej starszej, acz jurnej wciąż pani: No mi koncert urwał dupę totalnie.
No mi też.
0 komentarze:
Prześlij komentarz