Mela Koteluk - Migracje - Recenzja

zostaw komentarz
Muszę przyznać, że miałem spore wątpliwości czy w ogóle rozpoczynać pracę nad recenzją Migracji. Głównym powodem jest fakt, że choć Mela Koteluk jest mi bliska artystycznie, gatunkowo, a nawet sentymentalnie (co w pełni wyczerpuje warunki zaistniałe przy wcześniejszych recenzjach), to jednak jej twórczość nie wzbudzała nigdy we mnie intensywnych emocji.
Na jej nowy album czekałem z zainteresowaniem, nie przeczę. Wszak nie da się ukryć, że jest ona jednym z największych odkryć polskiej sceny muzycznej ostatnich lat. Zagościła na niej z gracją, wnosząc przy tym coś, co mało ambitni dziennikarze nazywają świeżością (które to słowo, nawet w najmniejszym stopniu nie oddaje jej zasług w nadawaniu nowej i, co ważne, zgrabnej formy polskiej muzyce). Mimo to, nawet przez chwilę nie doświadczyłem pierwiastka niecierpliwości. Oczywiście skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jestem fanem jej twórczości, ale gdzieś brakuje mi tego komponentu poruszenia, który (wbrew rozsądkowi zresztą) zawsze gwarantował mi obiektywizm. Wiem, że to co piszę nie ma najmniejszego sensu, ale to właśnie dzięki emocjom, często wzmaganym przez intensywne oczekiwanie na album, potrafiłem zachować świeże i nieskażone fanatyzmem spojrzenie. Dlatego lojalnie uprzedzam - recenzja Migracji jest pierwszą, która wystawia moje postrzeganie na próbę.

Bywa, że nie jestem pewien

Na twórczość Meli Koteluk natknąłem się pierwszy raz jakieś półtora roku temu. Podana przystępnie, owinięta w Spadochron zauroczyła mnie od razu. Teksty przemyślane, wręcz poetyckie. Byłem pod wrażeniem zarówno barwy wokalistki, jak i talentu muzyków, których zaprosiła do współpracy. Utwory jakimi uraczyła odbiorców były bezsprzecznie czymś nowym. Mela Koteluk stała się najbardziej znaną spośród nieznanych.
I w tej materii nic się nie zmieniło. Styl stanowiący oś nowego albumu pozostał ten sam. W końcu po co zmieniać coś, co jest dobre. Utwory w większości lekkie, choć naszpikowane eksperymentem. Niektóre wyważone, inne wręcz taneczne. Po części trudne i alternatywne, a z drugiej strony uderzające w gusta tych, co to swoich wyborów muzycznych głębią nie kalają. Innymi słowy, na Migracjach każdy znajdzie coś dla siebie, choć różnorodność ta sprawia, że poza ortodoksyjnymi fanami (których niewątpliwie trochę już się uzbierało) płyta nie spodoba się nikomu w całości. Tak też właśnie jest w moim przypadku.
To nie tak, że jestem płytki i nie akceptuję odmiennych schematów. Bo fakty są takie, że większość utworów zdecydowanie przypadła mi do gustu. Choć nie ukrywam, że tymi, które przyciągają mnie najmocniej, są Żurawie origami, Fastrygi i Wielkie nieba. Odrobinę mniej, acz dalej bezsprzecznie fascynujące są Na wróble, To trop, To nic i Stan dusz. W zasadzie prawda jest taka, że oprócz tytułowych Migracji, każdy utwór ma sobie to coś, co mi w zupełności wystarcza.
Wysoki poziom płyty rysowany jest zarówno przez wokal artystki jak i (a może zwłaszcza) przez poziom samej muzyki. Nie wiem kim jest gitarzysta, którego wyczynów miałem okazję słuchać na albumie, ale gdybym spotkał go na ulicy, bez wahania uścisnąłbym mu dłoń. To samo tyczy się pozostałych instrumentalistów.
Jest tylko jedna rysa, która szpeci cały ten obrazek - teksty.
Wiem, że wystawiam się na odstrzał. Wszak to właśnie one były jednym z najbardziej chwalonych komponentów twórczości Meli Koteluk, kiedy rozpoczęła swą karierę. Ale zanim posypie się grad kamieni, pozwólcie mi skorzystać z prawa każdego ponurego skazańca.
O ile tekstom na Spadochronie istotnie nie dało się nic zarzucić (ba, rzekłbym nawet, że należą się autorce brawa) to Migracje pod tym względem do mnie nie trafiają. Nie chcę bawić się w krytyka literackiego. Nie bardzo się do tego nadaję. Ale mam wrażenie, że wersy jakie kreśliła na potrzeby nowej płyty Koteluk, są co najmniej niezgrabne. Pełne wybojów, niepotrzebnych zakrętów i stylistycznych poślizgów.
Jednak ja, jestem tylko facetem. Teksty o których mowa są w moim odczuciu bardzo osobiste, a co za tym idzie kobiece. Dlatego moja krytyka może wynikać z faktu, że po prostu nie padły na docelowy grunt. Myślę (i mam nadzieję), że zdecydowanie bardziej spodobają się płci pięknej, choć wciąż mam wątpliwości co do ich poziomu.

Technikalia

Album zadziwia, bo mimo że napotkać można w nim wiele miejsc ubogich instrumentalnie, to całość nie jest sucha. I to również przywodzi na myśl Spadochron. Kimkolwiek jest realizator Migracji, spisał się świetnie. Są momenty wypełnione jedynie przez głos artystki, a w których miks wciąż pozwala poczuć głębię. Świetnie wpasowane w całość syntezatory, mają wypał i nie odstają od całości. Riffy jakimi raczy nas gitara, choć w większości proste, bez wątpienia urzekają brzmieniem. Swoją drogą duża ilość flanger'a i charakterystycznego pogłosu nasuwa na myśl inspiracje polską muzyką późnych lat 90'. To samo powiedzieć można o elektronice (szczególnie w Fastrygach). Wypada także pochwalić basistę, zwłaszcza za partię w Żurawiach origami. Wokal z kolei jest przejrzysty i zmiksowany adekwatnie do barwy artystki, zaznaczając głównie wysokie częstotliwości.
Jeśli już coś kuleje, to jest to melodyka. To nie tak, że dla mnie wszystko musi być nośne i oparte na przyjemnych progresjach. Mam po prostu wrażenie, że w wielu miejscach celem artystki było coś na kształt poezji śpiewanej, a wyszły z tego przeciągane na siłę sylaby, które praktycznie pozbawiają utworów rytmiki.
Akustyczne wersje Żurawi origami i Migracji, będące częścią edycji specjalnej, są naprawdę miłym dodatkiem do całości.

Więcej

Migracje są albumem bardzo dobrym. Poza kilkoma tekstowymi nierównościami, niebezpiecznie popychającymi Melę Koteluk pod granice grafomanii, nie można zarzucić mu nic. Głęboki, ambitny, spójny i zgrabny.
Oby tak dalej.

Ocena: 8/10

 

0 komentarze:

Prześlij komentarz