You're my guiding light (IV) - Travis

zostaw komentarz
Wszystko zaczęło się od Closer, utworu, który swego czasu często gościł na antenie nieistniejącego już radia BIS (zastąpionego dzisiaj radiopodobnym, bezkształtnym tworem zwanym Czwórką). Byłem jeszcze gnojkiem, a mimo to już wtedy powoli zacząłem kształtować swoją muzyczną świadomość. I ten właśnie utwór, przynoszący ze sobą kolejne - Battleships i Eyes Wide Open, sprawił, że następne płyty pochodzącego z Glasgow zespołu Travis sukcesywnie rozkradały moją duszę i rozum. Intrygowały tekstami, fascynowały różnorodnością lecz przede wszystkim - wyjątkowym klimatem. Klimatem, który zdawał się być wynikiem przemyślanych, skrupulatnych zabiegów, a który jednocześnie urzekał swą lekkością i świeżością. Który zabierał wszędzie tam, gdzie chciało się być.
Dziś spotkacie zespół, który zasługuje na więcej niż to, co otrzymał przez lata swojego istnienia.

Od lewej: Neil Primorse (perkusja), Dougie Payne (gitara basowa), Fran Healy (wokal, gitara), Andy Dunlop (gitara, pianino)


Nie ma czasu na wyjaśnienia

Historia zespołu Travis tak naprawdę niewiele różni się innych, już Wam znanych: szkoła, formowanie składu, odejście dwóch członków, EP-ka, demo, debiut, mainstream, zmiana kierunku, upadki i wzloty, dziś. To jeden z powodów, dla których nie chcę dziś poświęcać na jej przybliżenie zbyt dużo czasu. Oczywiście nie oznacza to, że jest nudna i nie warto jej zgłębiać. Wręcz przeciwnie: zatapiając się w nią napotkamy na swej ścieżce wiele przeciwności losu, zmian, wypadków i przede wszystkim dobrą muzykę. Z tego też powodu nie czuję się na siłach, mimo całej sympatii i szacunku jakimi darzę panów z Glasgow, zagłębiać się w tę tematykę. Poza tym, do głosu dochodzi tu moje trudne lenistwo. Na swoją obronę dodam tylko, że wizja tego wpisu jest dość klarowna i upchnięcie historii zespołu w dwóch zdaniach ma swój cel, a raczej ma służyć realizacji innych, wyższych. Stąd też, zaciekawionych odsyłam tutaj. Zaskakująco rzetelny jak na wikipedię artykuł. Zapewniam, warto.

Trochę tego, trochę tamtego...

Spośród ogromu zespołów i dziesiątek dyskografii jakie prześlizgnęły się po powierzchni moich błon bębenkowych, Travis jest jedynym, który można określić mianem całkowicie niejednolitego, przyjmując przy tym na klatę wszystkie konsekwencje tego stwierdzenia. Nie mam zamiaru oczywiście formułować tu żadnych zarzutów. Bynajmniej. To co chcę powiedzieć, to to, że kiedy myślę "Travis", przed oczami staje mi proste równanie: 7 albumów = 7 zespołów. Tak bowiem odbieram ich dorobek artystyczny.
Pierwszym albumem z jakim miałem do czynienia w całości było The Boy With No Name. Jedenaście utworów, które z prędkością impulsu nerwowego przeskakującego pomiędzy przewężeniami Ranviera na powierzchni aksonu, pozytywnie sponiewierały mój mózg. Do tego stopnia, że po dziś dzień do albumu tego podchodzę z sentymentem i niegasnącym fascynacją (nawet pomimo świadomości, że członkowie Travis niespecjalnie uważają go za najlepszy). Następne przystąpiłem do poznawania reszty ich twórczości w kolejności chronologicznej: Good Feeling, którego młodzieńcza prostota (wtedy) niezbyt do mnie przemówiła, a która dziś czyni ten album klasykiem; The Man Who, które urzekło lekkością; The Invisible Band, przynoszące kawałki takie jak Side, Sing, Pipe Dreams i Last Train, które nigdy nie znikną z mej pamięci i krótkiej listy utworów wywołujących dość charakterystyczny dreszcz; 12 Memories, stanowiące potężny wręcz kontrast w stosunku do poprzedniego dorobku i będące swego rodzaju świadectwem dojrzałości czwórki muzyków; i w końcu Ode To J. Smith, które swą najwyraźniej widoczną odmiennością utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam do czynienia z zespołem, którego kolejna płyta będzie jedną z tych, na które czeka się miesiącami z irytującym acz przyjemnym bagażem gigantycznej niecierpliwości.

Akustyczne wykonanie Flowers In The Window na koniec każdego koncertu stało się pilnie praktykowaną przez Travis tradycją.

Jeżeli poprosilibyście mnie o opisanie całej twórczości Travis za pomocą kilku słów, musiałbym odmówić. Z kilku powodów (no dobra, dwóch). Po pierwsze, w przypadku zespołu tak różnorodnego staje się to wręcz niemożliwe; a po drugie, uważam, że próba zakucia artysty w okowy jakiegoś konkretnego gatunku stanowi dla niego potwarz. Jednak, jako że cały ten tekst ma na celu przybliżenie Wam sylwetki szkockiego kwartetu, odważę się za pomocą kilku rzeczowników nakreślić subtelnie i, co ważniejsze, umownie jego obraz.
Travis to zespół, który czerpie z całego zestawu gatunków, począwszy od beatles'owskiego rock'n'rolla poprzez pop, rock, wszelkiej maści indie aż do jazz'u czy nawet hip hop'u. Przedzierając się przez ich dyskografię łatwo dostrzec, że w swych utworach używają bardzo szerokiego instrumentarium i nie boją się eksperymentować z dźwiękiem. Często (choć słowo to z uwagi na wspomnianą już wcześniej różnorodność nie wydaje się za bardzo na miejscu) korzystają z czystego lub lekko crunch'owego brzmienia gitar, zaznaczając tym samym swoje inspiracje i pochodzenie.
No, to tak ogólnie. Ale żeby w sposób rzetelny scharakteryzować brzmienie Travis'a, posłużę się czymś na kształt klasyfikacji:
  • Good Feeling - album składa się z 12 kawałków tworzących jednolitą całość. Brzmienia przywodzące na myśl fascynację twórczością Beatles'ów - wesołe, rockowe, lekkie i beztroskie utwory, okraszone prostym tekstem i sporą ilością energii.
  • The Man Who - przestrzeń wypełniona czystymi gitarami z gęstym delay'em, niebanalne progresje, widoczne inspiracje twórczością Oasis i dużo pogodnych utworów w nowym, nieco dojrzalszym już stylu.
  • The Invisible Band - początki kształtowania się stylu, z którego Travis znany jest dziś - delikatnie indie-pop-rockowe brzmienie, niedające się wrzucić do żadnego wora. Rockowe klasyki, takie jak Side i Sing przemieszane z bardzo klimatycznymi balladami.
  • 12 Memories - bardzo widoczna zmiana kierunku - utwory stają się o wiele dojrzalsze i poważne. Głównie za sprawą molowych akordów i tekstów o tematyce społeczno-politycznej. Coraz większy udział ostro brzmiącego pianina. Wydźwięk odrobinę depresyjny.
  • The Boy With No Name - powrót do raczej lekkich i przyjemnych kompozycji. Sam album nagrany został w USA. Członkowie przyznali potem, że tworząc go, podążali ścieżką z której nie są obecnie do końca zadowoleni.
  • Ode to J. Smith - kolejny bardzo spójny album. Ostre, nasycone wysokimi częstotliwościami gitary i pianina. Utwory jeszcze dojrzalsze niż na 12 Memories i już nie tak lekkie. Ukłon w stronę mniej niezależnego rocka.

Where You Stand

Najświeższy album zespołu, Where You Stand, ujrzał światło dzienne w sierpniu 2013 roku. Stanowi on mieszankę wszystkiego, za co fani pokochali Travis przez lata ich działalności. Większość utworów zdaje się być przemyślanym ukłonem w kierunku określonych momentów w ich artystycznej przeszłości. Wszystko to jednak okraszone jest jakąś nową iskrą, która po pięcioletniej przerwie wstąpiła w muzyków. Nie brakuje także całkiem nowego brzmienia, jak chociażby w tytułowym singlu czy utworze New Shoes. I choć głos wokalisty, Frana Healy'ego już nie ten, to wigor, kreatywność i dojrzałość bije z tego albumu na kilka mil. Docenili to zarówno krytycy jak i fani. Również ja, po przesłuchaniu go w całości, nie zastanawiałem się zbyt długo zanim pokusiłem się o stwierdzenie, że Where You Stand to jeden z albumów najwyższych lotów. Jeden z albumów, gdzie nie ma utworów lepszych i gorszych, lubianych i tych mniej. Są tylko te niesamowite.
I jak nietrudno się domyślić, mój bloggerowy nick nie jest przypadkiem (Rule 39: There is no such thing as coincidence). Dzień w którym założyłem konto, był jednym z tych zaraz po wypuszczeniu tytułowego singla. Słuchałem go w kółko przez bity tydzień.

Wizerunek sceniczny Healy'ego klarował się przez lata. Osiągając koniec tego procesu przyniósł zmianę dla całego zespołu.

Quo vadis, Fran?

Oddzielny paragraf należy się wokaliście i liderowi zespołu. W 2010 roku, Fran Healy wydał solowy album zatytułowany Wreckorder. Na materiał składa się dziesięć utworów i (w zależności od wydania) trzy lub cztery bonus tracki w wersji deluxe.
Debiutancki album z Fran'em w roli solisty, został dość dobrze oceniony przez krytyków i nie gorzej odebrany przez fanów Travis. Głównie za przyczyną bardzo charakterystycznego brzmienia całego albumu. Nieszablonowe połączenie gitary akustycznej i całej gamy instrumentów smyczkowych, zamknięte w często wyszukanych, acz nie przesadnie udziwnionych, progresjach. Całość zwieńczona została za pomocą dość osobistych (w moim odczuciu) tekstów i bardzo udanego miksu. Na płycie usłyszeć także możemy Neko Case, amerykańską artystkę country, która gościnnie towarzyszy Fran'owi w utworze Sing Me To Sleep.
Wreckorder nie przemówił do mnie od razu. Głównie za przyczyną dość sporego kontrastu w stosunku do dotychczasowej twórczości Travis'a. Utwory nasycone zostały gładkim i miękkim brzmieniem, a większość z nich ciężko nazwać energicznymi czy skocznymi. Zdecydowanie polecam, aby pierwszą przygodę z tym albumem odbyć wieczorem, ze słuchawkami na uszach i w ramionach kojącego półmroku, a nie koniecznie podczas przejażdżki rowerowej w letni dzień. Klimat jaki kreślą wokół słuchacza fale akustyczne, pozwala prawie na własnej skórze poczuć delikatny, wieczorny chłód i cierpki smak czerwonego wina. Oczami wyobraźni widzi się samego siebie w bujanym fotelu, na ganku starego, drewnianego domku, u pokrytych klifami wybrzeży Szkocji. Dziś z całą pewnością mogę powiedzieć, że Wreckorder to jeden z moich ulubionych albumów i wracam do niego nadzwyczaj często (tak jak teraz, gdy siedząc przed uniwersytecką aulą, czekam na wykład z psychologii zdrowia słuchając Anything).
I mnie, jako zdeklarowanemu fanowi zarówno Travis'a jak i dotychczasowej twórczość ich frontmana, przychodzi na myśl jedno pytanie: Co dalej?
Jako że nie zapowiada się, abym szybko uzyskał odpowiedź, mogę mieć tylko nadzieję, że Wreckorder to nie ostatnie słowo Healy'ego w kwestii solowej kariery.

Nie sądzę, by cokolwiek się zmieniło

Bo choć co do reszty nie mogę być pewien, to jeśli chodzi o mój podziw i fascynację twórczością czwórki szkockich muzyków, to nie mam wątpliwości, że wszystko zostanie na swoim miejscu przez jeszcze bardzo długi czas. No... Chyba, że jutro, w drodze na zajęcia, miejski tramwaj zgarnie mnie z ulicy w sposób lekko niekontrolowany i zacznę przygrywać na pianinie siedząc nad brzegiem Styksu. Ale dopóki tak się nie stanie, to przeorane już nieco zębem czasu, acz nietracące na wigorze twarze Travis'a, mogą cieszyć się moim szacunkiem.



Na koniec covery The Big Screen i Where You Stand. Ten drugi nagrany w towarzystwie mojego brata - konkret gitarzysty. Swoją drogą sami możecie się przekonać: Isolated Syndrome - kanał YouTube. Warto.


0 komentarze:

Prześlij komentarz