12 lat temu Muse bez większych fajerwerków stał się częścią mojego życia. Będąc gówniarzem przemierzałem śmierdzące, szkolne korytarze, bujając się przy tym w rytm New Born, Supermassive Black Hole czy Sunburn. Chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy, brytyjska grupa  miała stać się obiektem mojej dozgonnej fascynacji, pasji i szacunku. Za sprawą Space Dementia pokochałem pianino, a dzięki Hysterii na zawsze zauroczyłem się basem. To Exogenesis, Isolated System, Blackout, Megalomania i Thoughts of a Dying Atheist towarzyszyły mi w najważniejszych momentach mojego życia. To przez Mercy na Służewcu wyprostowały mi się zwoje, a z dźwięków Animals i Endlessly budowałem przez lata swój azyl. Wszystko to sprawia, że dziś nie wyobrażam już sobie swojego duchowego życia bez Muse. Jedni wierzą w Boga, inni w idee, jeszcze inni w polityków. Ja swój artystyczny pierwiastek zawierzyłem kapeli rockowej, handluj z tym. Co to ma do rzeczy spytacie? Ano ma, i to całkiem sporo. Mam bowiem wrażenie, że z dniem premiery Simulation Theory kończy się w historii Muse pewna epoka. Brzmi dramatycznie, nie?

Fala sinusoidalna

Kiedy światło dzienne ujrzało Dig Down byłem naprawdę zawiedziony. Po świetnym Drones, którym Muse zamknął usta malkontentom, oczekiwałem odrobinę więcej. Sama koncepcja osadzenia albumu w popularnej ostatnio stylistyce retro bardzo mi się spodobała. Byłem bowiem przekonany, że Muse świetnie się w niej odnajdzie. Pierwszy singiel jednak sprawiał wrażenie nagranego na pałę. Ot, powtórka z Madness z tym, że pozbawiona polotu.
Thought Contagion to już inna bajka. Inspiracja Thrillerem, opakowana w genialny miks zrobiła na mnie wrażenie od pierwszego strzału. Chromatyczna partia basu, solo z whammy i świetny tekst - wszystko się zgadzało. Jeśli utrzymają ten poziom, to może być naprawdę nieźle - pomyślałem.
Something Human nie zgasiło mojego entuzjazmu. Choć nie jest to utwór, którym zachwycam się w wolnych chwilach, to dostrzegałem w nim pewien magnetyzm. Jasnym było, że Simulation Theory utrzymane będzie w pewnej konwencji i traktowałem go jako część czegoś większego. Powstrzymałem się od osądów i przedwczesnych interpretacji.
Po premierze The Dark Side byłem już pewien - oni znowu to zrobią. Znowu rozkurwią system i udowodnią, że nie grozi im artystyczne wypalenie. Czwarty singiel zawierał w sobie wszystko, czego można było się po nich spodziewać i wszystko, czego oczekiwałem. Egzemplifikat, wzorzec metra, skondensowana mieszanka potencjałów.
Jeśli zaś chodzi o Pressure, przyznaję - początkowo byłem mocno sceptyczny. Aha... No, ok - tak to mniej więcej wyglądało. Po czasie jednak, pochłonięty przez partię basu, acz rozpraszany bólem nadgarstka zdołałem wyhodować do tego kawałka sympatię. No bo dlaczego by nie?

Piątek, 9 listopada

Choć sam nie byłem pewien czego spodziewać się po Simulation Theory, już po kilku sesjach wiedziałem, że to nie to. I bynajmniej nie z powodu elektroniki, motywu przewodniego, znikomej ilości żywych instrumentów czy braku utożsamianej z zespołem wirtuozerii. Album od samego początku był dla mnie ciężkostrawny z powodu swądu lenistwa i lepkiego śladu położonej na krążku lachy. Algorithm, Propaganda i Blockades to morze niewykorzystanego potencjału. To utwory oparte na ciekawym pomyśle, ale potraktowane bez należytej im uwagi. Mogły stanowić zgrabny punkt wyjścia do czegoś większego, a tymczasem są zwyczajnie przeciętne. To kawałki, które tylko sekundami bywają dobre. Get Up and Fight to jawna kpina i nikt nie wmówi mi, że jest to część konwencji. Co innego w sprawny sposób wykorzystać elementy gatunku czy nawiązać do jakiegoś stylu, a co innego nagrać utwór, który jest po prostu do dupy. Możecie nabić mnie na pal, ale niezależnie od tego czy Muse nagrał go dla beki, czy też jest to sposób na utrzymanie się w głównym nurcie twierdzę, że pewne rzeczy są zwyczajnie niewybaczalne.
Na szczęście im dalej w symulację, tym lepiej. Break it To Me to jeden z lepszych utworów Muse od lat. Fakt, orientalne wstawki i samplowane skrzypce nie są może szczytem wysublimowania, ale funkowy klimat oraz pełen głębi refren bezkolizyjnie łączą się w unikatową całość. The Void to zdecydowanie jeden z lepszych utworów na płycie, zaraz po The Dark Side w wersji Alternate Reality. Idealna harmonia pomiędzy wokalem, bezbłędnie zmiksowanymi syntezatorami i pełnym feelingu fortepianem to arcydzieło. Mocnym punktem bez wątpienia są alternatywne warianty Dig Down oraz Algorithm, które moim zdaniem wypadają lepiej, niż swoje standardowe odpowiedniki. Dotyczy to zwłaszcza tego pierwszego, bowiem Dig Down pierwotnie zostało napisane właśnie w wersji gospel. Gdybyście poprosili mnie o wybranie najlepszych utworów na płycie, jednym tchem wymieniłbym Thought Contagion, The Void, The Dark Side oraz jego drugą wersję. Ta ostatnia jest jednocześnie najlepiej zmiksowanym utworem w dorobku Muse. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest to najlepszy utwór Muse w ogóle.

Granica...

 ...między gównem a sztuką jest bardzo cienka. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Podobnie jest z granicą pomiędzy konwencją a brakiem kreatywności. Wiele osób odbije się od Simulation Theory z powodu jego charakteru. Szeroko pojęta elektronika i ambientowe brzmienia obecne są w muzyce Muse od zawsze, ale gdy zaczynają one grać pierwsze skrzypce i na dodatek robią to przeciętnie, tożsamość zespołu ginie w nadmiarze nieuzasadnionej prostoty. Relacja Muse z mainstreamem to nie romans, a raczej trwały związek, na który obie strony zgodziły się w milczeniu gdzieś na etapie Black Holes and Revelations. I nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie - o klasie artysty świadczy bowiem to, że potrafi porwać miliony i jednocześnie nie rezygnować ze swoich ambicji oraz celów. Muse przez lata moczył stopy w głównym nurcie, lecz nigdy nie stracił z oczu brzegu. Dlatego też, wielu fanów z wyrozumiałością odwracała wzrok od chociażby Follow Me, NSC, Undisclosed Desires czy Madness.
Czy najnowszy album Muse jest zwiastunem wypalenia? Raczej nie. Ale może w przyszłości stać się jego przyczyną. Wielu ludzi zarzuca zespołowi, że tym razem za bardzo oddalił się od lądu. Popłynął, utracił grunt pod stopami. To nie Muse. 
Gówno prawda. Artysta, który daje się zaszufladkować przestaje być artystą. Co więcej, choć niektórych to zaskoczy, artysta jest artystą nie tylko dla fanów, ale także dla siebie. A nieodłączną częścią sztuki jest próbowanie coraz to nowych rzeczy. Muse zawsze robił to z należytą sobie gracją i szacunkiem do samego siebie. Między innymi dlatego darzę ich sympatią. Nie sądzę, by Simulation Theory mogło nadszarpnąć ich reputację w moich oczach. Skłamałbym jednak mówiąc, że nie powinęła im się noga.

Technikalia

Simulation Theory to najlepiej zmiksowany album z jakim miałem do czynienia. Większość utworów opartych jest na basowych arpeggiatorach, ambientowych synthach oraz elektronicznej perkusji. Nagranie tego rodzaju ścieżek i sklejenie ich tak, aby się ze sobą nie gryzły to bardzo trudne zadanie. Na szczęście realizator wyszedł z niego obronną ręką. Dzięki umiejętnemu użyciu pogłosów oraz efektów przestrzennych utwory takie jak The Void, Algorithm oraz obie wersje The Dark Side brzmią po prostu przepięknie. I dotyczy to zarówno elektroniki jak i gitary elektrycznej. Pojawiające się w wielu miejscach wstawki akustyczne w postaci fortepianu brzmią miękko i nie tracą przy tym na wyrazistości.
Pomimo że gitara basowa sprawia wrażenie schowanej, jak mniemam w celu zachowania przejrzystości, prezentuje się ona rewelacyjnie. Chris nie zrezygnował z mocno zmodulowanego brzmienia i wyciska ze swojego sprzętu samą esencję. Brzmienie nie zostało wykastrowane z wysokich częstotliwości, a nakładanie na siebie ścieżek pełnych przemiatania i modulacji wraz z czystym sygnałem nadaje utworom znajomy z poprzednich płyt charakter. Za brzmienie basu z Get Up and Fight dałbym uciąć sobie przynajmniej jedną kończynę. 
Cudownie wkomponowany w całość moog w The Void daje z siebie tak niespotykaną głębię, że każda sesja z tym utworem przyprawia mnie o czysty zachwyt.
Choć w niektórych utworach wyraźnie słychać tendencję Matta do śpiewu nosowego, a wiele partii syntezatora za bardzo przypomina domyślne presety (zwłaszcza aprpeggiatory), całość prezentuje się ponadprzeciętnie. Nie znajdziemy tu co prawda programowanych godzinami sekwencji MIDI czy thereminu, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzi to albumowi na dobre. Prostota wcale nie jest taka zła.

Do what the fuck you want to

Ocena albumu takiego jak Simulation Theory jest bardzo trudna. Można jej dokonać w kontekście dotychczasowej twórczości zespołu, konwencji jaką przyjął lub bliżej nieokreślonych, ponoć obiektywnych kryteriów, którymi kierują się krytycy. Chciałbym z czystym sumieniem powiedzieć, że Muse nagrało kolejną rewelacyjną płytę. Niestety nie mogę. Ale czy to w ogóle ma jakieś znaczenie? 
Mam wrażenie, że chłopaki nie stracili ani krzty ze swojego potencjału, a najnowszy album to rezultat świadomego zboczenia ze znanej ścieżki. I choć uważam tę wycieczkę za zbyt odważną, to byłbym kompletnym idiotą gdybym odwrócił się na pięcie i zrezygnował z przygody swojego życia.


Ocena: 6,5/10


Twelve Tales of Christmas pod wieloma względami różni się od solowego debiutu Chaplina. O ile The Wave było w mojej opinii chaotyczną i nie do końca udaną próbą odnalezienia swojego stylu, to w przypadku nowego albumu sprawy mają się zgoła inaczej. Choć w paru miejscach wyraźnie dostrzec można drobne potknięcia, to tematyka świąteczna podeszła autorowi i nie poskutkowała czkawką czy nawet niewielką niestrawnością. Z drugiej zaś strony recenzowanej płyty z pewnością nie można nazwać idealną. Ma ona bowiem swoje plusy jak i minusy, przy czym te drugie pozostają z reguły na drugim planie. Materiał zdaje się być o wiele bardziej spójny i gładki niż ten z poprzedniego albumu. Zupełnie tak, jakby dopieszczano go na każdej płaszczyźnie krążka. Pozostaje jednak pytanie na ile ta pozytywna zmiana jest zasługą autora, a na ile samej konwencji, w której, nie oszukujmy się, trudno coś spieprzyć. Tom Chaplin w wielu miejscach korzysta ze znanych schematów. Niektóre przepisuje 1:1, inne zaś traktuje swą nieprzeciętną barwą i dojrzalszym już artystycznym sznytem. Co zatem powstało z nietypowej mieszanki świątecznych progresji i brytyjskiej progresji?

Ho, ho, ho!

To, że Twelve Tales of Christmas jest albumem świątecznym czuć na każdym kroku. Utwory w przeważającej większości są radosne i lekkie, a same teksty mocno tematyczne. Nie przeszkadza mi to ani trochę, choć nigdy nie przepadałem ani za świętami, ani muzyką im towarzyszącą. Chaplin, choć wierny jest konwencji, to ubiera swoje utwory w niekoniecznie czerwone fatałaszki. I to właśnie te kawałki stały się moimi ulubionymi. Od nich też, zgodnie z tradycją, zacznę swoją recenzję.
Absolutnie rozkradło mnie Walking in the Air. Nie tylko swoim pełnym przestrzeni miksem, ale przede wszystkim genialnymi harmoniami. Niebywale zwinne przejście od ciemnego brzmienia przywodzącego na myśl klasyki Lyncha takie jak Blue Velvet czy Wild at Heart do jasnej i radośniejszej formy to istny majstersztyk. Podobnie zresztą jak głos Chaplina, który wciąga całą płytę na jeszcze wyższy poziom. Chórki idealnie komponują się z nieco przytłumionym brzmieniem skrzypiec i głębią basu. Co zabawne, Walking in the Air jest coverem utworu napisanego przez Howarda Blake'a w 1982 do animowanego filmu The Snowman. Chaplin jednak zdołał nadać mu zupełnie nowe znaczenie, w rezultacie czego otrzymaliśmy cudo, które za każdym kolejnym razem rozmontowuje słuchacza na nowo.
Dalej mamy Under a Million Lights, który jako jedyny na płycie przypomina mi twórczość Keane. Zwłaszcza partia pianina i harmonie, które w pierwszej części utworu przypominają syntezę Won't Be Broken i Higher Than the Sun. Cały utwór jest zaskakująco przyjemny i pomimo swej prostoty niezwykle angażujący. Zwłaszcza w momencie, gdy po pierwszym bridge'u głos Toma wchodzi w wysokie rejestry mieszając się jednocześnie z linią chórków.
Za równie genialne uważam Follow My Heart. I mówię to z pełną świadomością, jak bardzo czerpie z klasycznego U2. Nie da się nie utonąć w pełnych pogłosu gitarach, miękkim basie i delikatnych syntezatorach. To co cieszy, a o czym nie omieszkam wspomnieć później, to fakt, że Chaplin wreszcie buduje melodie nienachalne i jednocześnie oryginalne.
Choć spaprane nieudanym miksem perkusji, urzekło mnie także Another Lonely Christmas. Wpadające w ucho, proste brzmienie jest chyba podręcznikowym przykładem tego, jak powinno pisać się utwory świąteczne. Pomimo typowego instrumentarium i nieco niepotrzebnego solo na syntezatorze jest to utwór, którego słucha się z przyjemnością.
Co do reszty. Nie da się ukryć, że Chaplin poczynił spore postępy w porównaniu do swojego debiutu. Zdołał on bowiem nagrać płytę lekką, nieangażującą i różnorodną. Nie uświadczysz tu chaosu czy pozbawionych pomysłu i udziwnianych na siłę tworów z The Wave. Jeśli macie już dość WHAM!, to Twelve Tales of Christmas z powodzeniem umili każdemu świąteczną krzątaninę i kulinarne zmagania.

Plusy ujemne

Wad jako takich album ma niewiele. Przyczepić można się jedynie do zbyt typowych progresji i mało zróżnicowanego instrumentarium, co w niektórych przypadkach daje nam utwory przeciętne. Przykładem mogą być np.: Midnight Mass czy 2000 Miles. Należy jednak pamiętać, że Twelve Tales of Christmas  jest albumem świątecznym, a wspomniane utwory po prostu korzystają z owej konwencji. Say Goodbye z kolei, oprócz mało odkrywczej formy raczy słuchacza dość miernym wokalem wynikającym, mam wrażenie z nietrafionej tonacji. Drobne nieczystości widoczne są szczególnie w momencie, gdy głos Chaplina rozmija się z chórkami. 
Próżno szukać na albumie większych niedociągnięć. No, chyba że za wadę uznać możemy to, iż materiał jest w większości nieangażujący. Osobiście nie widzę w tym nic złego. Dzięki temu bowiem idealnie nadaje się on na niezobowiązujące, świąteczne tło.

Technikalia

Pierwsze co rzuca się w uszy podczas zapoznawania się z albumem, to co najmniej o klasę wyższy w stosunku do poprzedniego wokal. Głos Chaplina jest znacznie czystszy, nie obfituje już w niedociągnięte nuty i przeciągnięte fałsze. Wynika to nie tylko z odpowiedniego miksu, ale i faktu iż autor odpuścił sobie niepotrzebne udziwnienia i trzyma się swojej tonacji. Jego głos zdaje się także być pełniejszy i nie tak płaski jak poprzednio. Abstrahując, wykonanie Quicksand w Later with Jools Holland to najlepszy dowód na to, że Tom pod kątem wokalu równać może się z najlepszymi. 
Sam miks prezentuje się powyżej przeciętnej. Ilość dzwonków, talerzy oraz tamburyna jest adekwatna do tematyki i nie powoduje przy tym niepotrzebnego bałaganu. Przestrzeń pełna jest raczej miękkiego pianina, delikatnych skrzypiec i miejscami akustycznej gitary. Wybitnie urzekło mnie brzmienie basu. Bardzo przejrzyste i jasne, a jednocześnie głębokie i podkreślające wszystkie jego niuanse. Najwięcej zarzutów mam chyba w kwestii perkusji. Bębny zdają się być zmiksowane bez należytej staranności - często tracą dynamikę lub po prostu gubią swoje charakterystyczne częstotliwości. Przykładem niech będzie wspomniane wcześniej Another Lonely Christmas, w którym zdecydowano się na przeniesienie niemal całej perkusji do prawego kanału a werbel okraszono ciasnym delayem, przez co cały utwór brzmi po prostu źle. Choć w założeniu miał być radosny i prosty, ostatecznie jest nieco irytujący. Brzmienie gitar w Walking in the Air to cudo inżynierii dźwięku, które przenosi słuchacza w inny świat równie skutecznie co oryginał. 

Magia świąt

Twelve Tales of Christmas to album bardzo dobry. Choć świąteczne brzmienia nigdy do mnie nie przemawiały to jestem przekonany, że ten krążek na stałe zapisze się w mojej pamięci. Świetny wokal, bardzo dobry miks, lekkość i jasna wizja, której trzymał się autor są jego niezaprzeczalnymi zaletami. Zaletami, które przesłaniają i tak niewielkie minusy oraz czynią najnowszy krążek Chaplina magicznym. Z powodzeniem ogrzeje on wigilijną atmosferę, rozbudzi wśród domowników radość i umili im świąteczny czas. 
A może nawet stopi zlodowaciałe serce?


Ocena: 7,5/10


Dla mnie muzykę happysad już zawsze spowijać będzie mgła sentymentu. Sympatia do Kuby, Latawca, Dubina i Artura oraz szacunek jakim ich darzę pozostaną ze mną już na długo. Nawet, gdyby panowie pogubili się twórczo. Ostatnie lata funkcjonowania zespołu przynoszą nam utwory, które spotykają się zarówno z pochwałami jak i ostrą krytyką. Fani hs'u nie mogą pogodzić się z tym, że czas nie stoi w miejscu, i że nie każdy artysta chce spędzić swoje życie grając w kółko pętlę Am-Dm-Am i śpiewając o pluszowym misiu. Krytycy z kolei zaczynają zauważać, że kapela ze Skarżyska to dojrzali i naprawdę wartościowi goście. I choć normalnie napisałbym w tym miejscu coś w stylu "prawda leży gdzieś pośrodku", to dziś opowiem się po jednej ze stron. Nie stuprocentowo, nie bez zastrzeżeń i nie bez moralnych wątpliwości, ale najzwyczajniej w świecie nie widzę alternatywy. Pomimo świadomości, że ściągnę na siebie nieprzychylność co najmniej jednej osoby na moim świecie.
Recenzując ponad dwa lata temu Jakby nie było jutra pełen byłem nadziei, że happysad  odnajdzie w końcu to, czego szukał przez tyle lat. I cieszę się, że dziś mogę wypowiedzieć te słowa:
Panowie, dwa lata temu doceniliście moją pokraczną recenzencką twórczość wrzucając link na swoją tablicę. Dziś nadszedł dzień, w którym zamierzam Wam się odwdzięczyć. Bo, kurwa, zasłużyliście na to jak nigdy przedtem.

86%

happysad zagarnął mnie już singlem Nadzy na mróz. Tak naprawdę znalazłem w nim wszystko to, po co wracałem do ich muzyki na przestrzeni lat. Najzwyczajniej na świecie stanowił dla mnie syntezę wszystkiego co najlepsze. Był nie tylko przyjemny, ale i cholernie uspokajający. Był dokładnie tym, czego wielu z nas potrzebuje i czego wielu z nas oczekiwało po nowym albumie. Gdy tylko utwór pojawił się sieci wiedziałem, że Ciało obce będzie rewelacyjną płytą. I choć całość albumu znacząco różni się pod kątem klimatu od pierwszego singla, to zaskakująco dobrze domyka on całość. 
O tym, że happysad postanowił po raz kolejny wyskoczyć poza ramy świadczył z kolei drugi singiel. Dłoń to nie tylko cholernie energiczny utwór ale i dowód na to, że hs radzi sobie niemal w każdej konwencji. Dalej mamy Heroinę - jeden z najmocniej kopiących dupę kawałków, jakie panowie nagrali od lat. Jego najsilniejszą stroną jest nie tylko rewelacyjny tekst, ale także pełen przestrzeni miks. Fakt, klip podoba mi się średnio, ale nie ma to większego znaczenia.
A co dostajemy na całym albumie? Ano świadectwo niebywałej artystycznej dojrzałości. happysad nie próbuje już nikogo przekonywać, że sięga brodą ponad mikserski stół. Oni po prostu robią swoje. I wreszcie robią to niemal idealnie. Absolutnie rewelacyjne pozostają Medellin, Ciało obce, Idę oraz -1. I tak jak po premierze Jakby nie było jutra zarzucałem zespołowi, że próbuje coś na siłę udowodnić, to dziś stwierdzam, że materiał tworzący Ciało obce jest czymś zgoła innym. Sprawia bowiem wrażenie jednocześnie beztroskiego i przemyślanego. A taka artystyczna zwinność oznacza, że jest naprawdę nieźle.

Marne 14%

Nie obeszło się oczywiście bez paru utworów, które niespecjalnie mnie przekonały. O ile Długu oraz XXM słucha się jeszcze całkiem dobrze, to Czwarty dzień i Nie umiem kłamać wciąż nieco mnie męczą. Pomimo, iż w moim przekonaniu teksty Kuby są o wiele lepsze niż na poprzednim albumie, to jednak wspomniane utwory odbiegają poziomem od reszty. Zupełnie tak, jakby nie stał za nimi żaden konkretny pomysł. I mówię tu także o warstwie muzycznej, która zdaje się być pozbawiona polotu. Ale być może to tylko moje odczucie. Tak czy inaczej, zarzucić albumowi można niewiele. Większość elementów, które z początku zdają się być rysami na krążku, zyskują na atrakcyjności z każdą kolejną pętlą. Tak właśnie powinno to działać.

Techikalia

Miks stoi na naprawdę wysokim poziomie. happysad niezmiennie raczy nas miękkimi gitarami, które podkreślone zostały sporą, acz odpowiednią dawką pogłosu i reverbu. Miło jest także usłyszeć dobrze zmiksowaną elektronikę. Wszelkie arpeggiatory oraz syntezatory wplecione zostały pomiędzy częstotliwości z odpowiednim kunsztem i poszanowaniem dla całości. Urzekł mnie też sposób obróbki wokalu. Mam wrażenie, że zauważone przez słuchaczy zmiany w jego ostatecznym brzmieniu, to nie tylko zasługa realizatora, ale i Kuby. Wydaje mi się, że postanowił on nieco poeksperymentować i zdecydowanie wyszło to albumowi na dobre. Na łopatki rozłożył mnie riff w Ciele obcym, a beztroskie dźwięki -1 nadają całości niepowtarzalnego klimatu. Podoba mi się także pomysł złączenia wszystkich utworów w całość. Pozwala to słuchaczowi o wiele łatwiej odczytać intencje twórców i utonąć w falach dźwiękowych. Jeśli dorzucimy do tego fenomenalne teksty utworów takich jak Medellin, Heroina czy Nadzy..., to otrzymujemy majstersztyk. Pozwalając sobie na nieco prywatnych uwag stwierdzam, że jak zwykle brakuje mi na płycie basu. Spod czterech strun Artura dałoby się wyciągnąć nieco więcej, nieco ciekawszych partii. Podobnie sprawa ma się z pianinem. Partia w Heroinie brzmi bardzo dobrze, ale mogłaby mieć nieco więcej polotu. Ale to tylko gadanie niespełnionego instrumentalisty, więc nie bierzcie tego na poważnie.

Rozmontowany

Dokonaliście tego, panowie. Ciało obce bez wątpienia jest płytą, na którą czekaliśmy.
Owszem, znajdzie się na niej parę słabszych momentów, ale nikt nie jest idealny. Czy najnowszy album strąci z podium moje ulubione Ciepło/zimno? Tego nie wiem. Porównywanie obu krążków to jak porównywanie ananasa z łopatą. Niezależnie jednak od wyniku tego poznawczego starcia w mojej głowie, jedno pozostaje jasne: happysad udowodnił, że potrafi chwycić słuchacza za trzewia.


Ocena: 8/10

To dobry dzień.
Zespół happysad postanowił urozmaicić swoim fanom dzisiejszy mroźny wieczór oddając w ich ręce pierwszy singiel ze swojego nadchodzącego albumu. Utwór nosi tytuł Nadzy na mróz i bez wątpienia jest najlepszym kawałkiem, jaki kapela nagrała od czasu premiery Ciepło/zimno. Co więcej jest doświadczeniem zupełnie innym niż do tej pory, co oznacza, że nowy kierunek obrany na Jakby nie było jutra ewoluował i z bezładnej zbieraniny przeradza się w coś pięknego. Powiecie: Jeden singiel wiosny nie czyni. Gówno prawda.
Z jakiegoś powodu nowy kawałek hs bardzo mnie uspokaja. Nie tylko w kwestii nadchodzącej płyty, ale także... po prostu.
Świetnie zmiksowane gitary okraszone odrobiną niskich tonów, gęsty werbel, stonowany wokal, idealnie komponująca się z resztą elektronika, która wraz z głębokim basem nadaje całości przyjemnego i pozytywnego brzmienia. Harmonie szyte przez struny gitar przypominają uwielbiany przeze mnie bridge z Bez znieczulenia, tyle że w jeszcze bardziej pochłaniającym wydaniu. Co prawda tekst utworu do mnie nie przemawia i moim zdaniem Kuba wciąż szuka tego co mu się porozsypywało na mrozie, ale jestem w stanie mu to wybaczyć. Wokal jest po prostu zbyt dobry, by czepiać się poetyckich wybojów.
Nadzy na mróz to utwór rewelacyjny niemal pod każdym względem. Jeśli na albumie happysad odda nam więcej takich perełek...
To tu mnie macie, panowie.

Pierwsze plotki na temat solowego albumu Toma Chaplina przyjąłem z wyjątkowym entuzjazmem. Keane zyskało sobie moją sympatię z bardzo wielu powodów. Mamy tu niewątpliwie świeżą i nietuzinkową twórczość, utalentowanych muzyków, świetne teksty. Zresztą o wszystkim tym, co na przestrzeni lat urzekło mnie w brytyjskim kwartecie możecie poczytać tutaj. W przypadku zespołów z tak długim stażem naturalnym krokiem naprzód są poczynania solowe ich członków. W momencie, gdy owoce kreatywności jednego z nich stają się wreszcie ciałem, oczekuje się po nich czegoś wyjątkowego. Doświadczenia co najmniej na miarę twórczości zespołowej, swego rodzaju kontynuacji, a może wręcz przeciwnie - zupełnie nowych wrażeń, ale domkniętych tą samą iskrą czy znanym nam klimatem. Oczekiwania są jeszcze większe, gdy mówimy o frontmanie grupy. Dorzućmy do tego naprawdę obiecujące single promujące album i ekscytacja jak się patrzy. Tylko jak to się ma do The Wave

Nijak

Niestety solowy debiut Toma Chaplina jest dla mnie rozczarowaniem niemal pod każdym względem. Począwszy od pozbawionych polotu tekstów, poprzez nierówny miks, przekombinowany wokal i zwyczajnie słabą muzykę. The Wave wypełnione jest utworami drastycznie odstającymi od poziomu, który Chaplin wraz z Keane wyznaczyli przez lata swojej działalności.
Nie zrozumcie mnie źle - oczywiście zdaję sobie sprawę, że solową twórczość artysty należy oceniać w oderwaniu od jego dokonań w zespole. Jednak widząc jak wielka przepaść maluje się pomiędzy omawianym albumem, a Strangeland czy chociażby ostatnim singlem Keane - Tear Up This Town, jest mi zwyczajnie smutno. Z The Wave wiązałem spore nadzieje i nie ukrywam, że oczekiwałem czegoś zgoła innego.
Co właściwie poszło nie tak? Po pierwsze wokal i melodie. Głos Chaplina nigdy nie był idealny i najlepszym tego przykładem są wykonania koncertowe. Mimo to, zawsze pełen byłem sympatii dla jego dość wyrazistej barwy. Niestety na The Wave ścieżka wokalu pełna jest niedociągniętych nut i nieczystości. Jeśli dorzucimy do tego przesadnie wyrafinowaną linię melodyczną, otrzymujemy naprawdę nieprzyjemną i rozpraszającą mieszankę, która nie pozwala słuchaczowi skupić się na reszcie doświadczenia.
Po drugie brak wyrazu. Serio - jakiegokolwiek. Utwory są tak boleśnie nijakie i szare, że ciężko jest mi nawet wyłonić osobistych faworytów. Słuchając ich po raz n-ty wciąż nie mogę pozbyć się wrażenia, że Chaplin po prostu nie miał na swoją płytę pomysłu. Co prawda przyglądając się jej z bliska nie da się nie zauważyć, że materiał powstawał na przestrzeni wielu lat, ale to w co został przekuty przypomina płaską i pozbawioną charakteru masę.
Po trzecie bałagan. Nie mówię tu o miksie, bo o tym potem, a o kompletnym braku wyczucia i myślenia prospektywnego (widocznym także w bardzo słabych bonus trackach). Zdecydowana większość utworów to bezładne i poklejone na ślinę potwory, złożone z niepasujących do siebie elementów:
- Tu damy saksofon, tu syntezator, tu się walnie taką stopę elektroniczną... 
- Słuchaj, ale to do siebie nie pasuje.
- Japa koniu. Ty, a co to?
- Yyy... Banjo.
- Dobra, dawaj. O! I załatwcie mi jeszcze taki chór klaszczących murzynów, jak z filmu.
- Ale Tom...
- WINCYJ INSTRUMENTÓW!
Tak bym to widział.
I o ile podobny zabieg stosuje w studiu Noel Gallagher, to niestety w przypadku The Wave rezultat jest o wiele gorszy. I choć przykro mi to mówić, to wszystko wskazuje na to, że Chaplinowi po prostu zabrakło talentu.
Należy jednak nadmienić, że są na płycie utwory takie jak Quicksand, Still Wating, Hardened Heart i I Remember You, które nie ratują co prawda całości, ale zdecydowanie reprezentują najwyższy poziom. I bynajmniej nie dlatego, że są najbardziej nośne. O ich sile stanowi bowiem zrównoważone instrumentarium i przede wszystkim pomysł.

Technikalia

Realizacja The Wave jest co najwyżej poprawna, choć i to określenie jest nieco na wyrost. Największą bolączką jest tu wspomniany wcześniej wokal. Mam wrażenie, że komuś bardzo zależało, aby odgrywał on najistotniejszą rolę w miksie. Głos Chaplina dominuje niemal w każdym utworze, co bardzo utrudnia odbiór całości. I może byłoby to do wybaczenia gdyby nie udziwniane na siłę melodie i często pojawiający się fałsz, który poziom nieporozumienia osiągnął w Cheating Death. Nie rozumiem też dlaczego realizator tak bardzo wzbraniał się przed jakimikolwiek sposobami na poprawienie ostatecznego efektu. Wystarczyło ukryć niedoskonałości w odrobienie pogłosu i dyskretnych chórków, by wokal Chaplina brzmiał znacznie przyjemniej. Tymczasem jest on kulawy i zdecydowanie zbyt wyraźny.
Zadanie, jakie stało przed operatorem mikserskiego stołu, było trudne. Musiał on bowiem sprostać dość dziwacznej wizji artystycznej twórcy i wszystko wskazuje na to, że najwyraźniej poległ. W rezultacie słuchacz otrzymuje szereg irytujących niedociągnięć. Bas gubi się w całości, jest przytłumiony i kłóci się o miejsce ze stopą. Pianista ma problemy z utrzymaniem tempa, a jego partiom momentami brak feelingu. Utwory pełne są niezrozumiałych wstawek i zabiegów począwszy od gospelowego chóru, poprzez niepasujące do niczego arpeggiatory, vocoder na wokalu, a skończywszy na kretyńskiej improwizacji na saksofonie w I Remember You, która sprawia wrażenie wyciągniętej z dupy.
Żeby nie zostać jednak posądzonym o bycie czepialską fujarą, wspomnę o kilku pozytywach. Po pierwsze, bardzo przypadła mi do gustu sekcja dęta w refrenie I Remember You. Również brzmienie basu w Still Waiting oraz wyraźnie inspirowana twórczością U2 gitara były przyjemne dla ucha. Za najlepiej zmiksowany instrument uważam perkusję. Stopa niknie tylko czasem, a pogłos na werblu nadaje całości wyraźnej głębi.

Jeszcze nie pora

Cieszę się, że Tom Chaplin postanowił zająć się solową twórczością. Pomimo nieudanego w moim przekonaniu debiutu, wciąż uważam go za utalentowanego i charyzmatycznego wokalistę, który niewątpliwie kryje w sobie spory potencjał. Należy też pamiętać, że nie wszystko udaje się za pierwszym podejściem. Nie pozostaje mi zatem nic innego jak z niecierpliwością czekać na drugie.


Ocena: 4/10

Ekscytacja związana z danym dziełem zazwyczaj rośnie wraz ze zbliżającą się datą jego premiery. Nieważne czy mówimy o muzyce, filmie czy książce. W oczekiwaniach na najnowszy produkt ulubionego zespołu czy reżysera zawsze towarzyszyć nam będą pewne emocje - raczej pozytywne niż negatywne. 
Chyba, że mamy już pewne przeczucia. Wtedy całe to dobre napięcie zwyczajnie trafia szlag. Robi się jeszcze gorzej, gdy ostateczny rezultat odbiega trochę od naszych oczekiwań. I dokładnie z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku czwartego filmu z Mattem Damonem w roli Jasona Bourne'a.
Czytelnicy mojego bloga zdają sobie zapewne sprawę, że trylogia Bourne'a stanowi dla mnie wzorzec perfekcyjnie wyważonego i przewrotnego kina akcji. Każdy z dotychczasowych tytułów miał w sobie wszystko, co potrzebne do stworzenia satysfakcjonującej sensacji - zawiłe intrygi, perfekcyjne sceny walki, świetnie zrealizowane pościgi,  wielowymiarowi bohaterowie i cholernie wciągająca fabuła, kreślona piórem świetnego pisarza. Co jednak pozostało z tego wszystkiego po latach?

Zacznę od gry aktorskiej. Przez cały seans nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Matt Damon nie do końca przypomniał sobie jak to jest być znów Bournem. Podczas gdy Tożsamość, Krucjata i Ultimatum fabularnie wywierały większy nacisk na odtwórcę głównej roli i zmuszały go do oddania pewnych emocji, w najnowszym dziele Greengrassa Damon mija się ze swoim bohaterem. W swej roli jest beznamiętny i nieco pusty. Być może za przyczyną braku książkowego wzorca (tu zastąpionego oryginalnym scenariuszem), a może wyeksploatowania fabuły i postaci. Istnieje też możliwość, że jest to zabieg celowy i ma za zadanie odpowiedzieć stałemu zapotrzebowaniu na twardzieli. W końcu ich ilość w światowym kinie musi się zgadzać. Ku mojemu zaskoczeniu na ekranie świetnie wypadł Tommy Lee Jones, który moim zdaniem idealnie spisuje się jako czarny charakter. Z kolei Alicia Vikander, odgrywająca rolę agentki Heather Lee sprawiała wrażenie tak drewnianej, że aż chciałoby się rzucić na nią z heblem, by nadać temu bezkształtnemu klockowi odrobinę polotu.

źródło: filmweb.pl
Realizacja filmu jest jego najmocniejszą stroną. Produkcje z Jasonem Bournem od zawsze pełne były chłodnych kadrów, dynamicznej pracy kamery i szybko ciętych scen walki, które jednak nie przeradzają się bezładną montażową sieczkę. Fenomenalną robotę wykonują, jak zawsze zresztą, zróżnicowane i przyjemne krajobrazy najodleglejszych zakątków świata. Niezmiennie dużą rolę odgrywają sceny pościgów, będące jednym z najbardziej charakterystycznych elementów serii. Najnowszy obraz Greengrassa obfituje co prawda w realistyczne i nieskażone przez postprodukcję kolizje, jednak niektóre z ujęć (zwłaszcza podczas finałowego pościgu w Vegas) zdają się być naciągane. Momentami nawet poczynania bohaterów były jawnie bezsensowne - zupełnie tak jakby ich priorytetem było widowiskowe roztrzaskanie jak największej ilości wozów i ładowanie się wprost w policyjne blokady, mimo posiadania bezpieczniejszych alternatyw. Zdaję sobie sprawę, że kino akcji rządzi się swoimi prawami ale momentami miałem wrażenie, że reżyser robi ze mnie idiotę.
Ścieżka dźwiękowa przemknęła obok mnie trochę niezauważona. Oczywiście dalej utrzymuje tę samą mroczną i pełną niepokoju stylistykę jednak mam wrażenie, że w nieco gorszym wydaniu. Najwyraźniej nie była ona najistotniejszym elementem całości. Odświeżona wersja utożsamianego z serią Extreme Ways również kompletnie do mnie nie przemówiła.

źródło: filmweb.pl
Spoiwem każdego z tych elementów jest fabuła. Dość przeciętna fabuła. Mam wrażenie, że historia Davida Webb'a została już opowiedziana i niewiele więcej da się z niej wycisnąć. Trylogia skupiała się na desperackiej walce o prawdę, przetrwanie, własną przeszłość i zemstę. W przypadku Jasona Bourne'a mamy natomiast do czynienia z szeregiem nowych wątków i postaci, które w mojej opinii doklejone zostały do poprzednich części trochę na siłę. Oczywiście nie zamierzam zdradzać szczegółów, ale wydarzenia z najnowszego filmu z Mattem Damonem mocno ingerują w dość hermetyczne zamknięcie trylogii. Nagle dowiadujemy się, że Bourne i Dewey się znają, a nazwisko głównego bohatera wywołuje u wszystkich paniczny strach. Pojawia się łaknąca ni stąd ni zowąd sprawiedliwości Parsons i jej tajemniczy wspólnik, który ma jej pomóc w upublicznieniu informacji o Treadstone i Blackbriar. Główny wątek dotyczący ojca Bourne'a również wydaje się być dla mnie naciągany.
Mam wrażenie, że twórcy zbyt mały nacisk położyli na motywy, które kierują ich bohaterem. Niepotrzebne rozdrobnienie fabularne i przykładanie wagi do mniej istotnych szczegółów odsunęło Bourne'a na drugi plan, choć jednocześnie dało wiele okazji do posunięcia akcji. Osobiście liczyłem, że autorzy poprowadzą tę historię nieco inaczej, dając mi tym samym ponownie poczuć determinację stanowiącą siłę napędową centralnej postaci. Zakończenie należy do tych wybitnie otwartych. Nie tylko nie mamy pojęcia co dalej dzieje się z bohaterami, ale też wychodzimy z kina mając wrażenie, że ktoś tu czegoś nie dokończył. Wiemy za to, że nie wszyscy byli tymi za kogo ich uważaliśmy i tu scenarzystom należy się duży plus.

źródło: filmewb.pl
Nie ukrywam - na Jasona Bourne'a patrzę przez pryzmat poprzednich jego odsłon. Zdaję sobie jednak sprawę, że film ten miał za zadanie trafić do szerokiej publiczności, a nie tylko wiernych fanów takich jak ja, którzy uważnie analizować będą każdy aspekt produkcji. Będąc zupełnie sprawiedliwym i obiektywnym muszę przyznać, że Greengrass wypracował całkiem niezły kompromis. Z jednej strony zachował klimat serii i nie zbezcześcił legendy, z drugiej stworzył naprawdę niezły film akcji, który z pewnością przyciągnie do kina sporo łaknących wrażeń widzów. Rozumiejąc potrzebę trafienia do wielu odbiorców jestem nawet w stanie wybaczyć twórcom przewijające się trochę za często amerykanizmy w stylu bezpieczeństwa obywateli i walki z wrogami ojczyzny. 

Najnowsze dzieło z Mattem Damonem to film, na który zdecydowanie warto się wybrać. Zwłaszcza w poszukiwaniu świetnej akcji i ciekawej intrygi. Twórcy co prawda poturbowali odrobinę Bourne'a, ale go nie zamordowali.
Przecież... w końcu to niemożliwe.

 

Ocena: 6,5/10

Travis to zespół, który nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Przez lata bycia ich wiernym fanem przekonałem się, że każda kolejna płyta tej szkockiej grupy to naprawdę niesamowita i wyjątkowa podróż. Choć w trakcie swojej kariery wypracowali unikatowy styl, za który pokochali ich słuchacze, to nigdy nie spoczęli na laurach i nie poprzestali na jego bezmyślnym dojeniu. Ich twórczość ani trochę nie została skażona wtórnością czy komercją, a każdy nowy album jest czymś zupełnie odmiennym od poprzedniego. Panowie z Travis to piekielnie kreatywne, zwinne artystycznie i odważne bestie. I choć wielu twórców próbowało w swej karierze zmieniać kierunki i eksplorować odmienne rejony muzyki, to nikomu nie udaje się to tak rewelacyjnie jak właśnie kapeli z Glasgow. Zupełnie tak, jakby jej członkowie odnajdywali się w każdej konwencji, gatunku i brzmieniu. Najlepszym tego dowodem jest ich najnowszy album zatytułowany Everything At Once, który jako jeden z niewielu pochłonął mnie bez reszty nie wywołując przy tym nawet odrobiny sprzeciwu. Chociaż w sumie...

To co dobre

Z uwagi na fakt, że niezmiennie już zamierzam zacząć od pozytywów, niniejszy akapit będzie wyjątkowo rozległy. Tych bowiem w najnowszej płycie Travis jest od groma. Na początek zajmijmy się singlami.
Tytułowe Everything At Once jest jedynym utworem na albumie, który do tej pory mnie nie przekonuje. Przekombinowane instrumentarium i dość chaotyczny wokal powoduje, że nawet teraz nie słucha mi się go zbyt przyjemnie i raczej się to nie zmieni. Oczywiście doceniam świeżość i całkiem sympatyczny klip, ale mimo to brzmienie całości po prostu mi nie leży. Choć radosne i lekkie, to jednocześnie dość męczące
3 Miles High to już inna bajka. Jeśli kiedykolwiek byłbym na tyle głupi, by pokusić się o stworzenie rankingu najlepszych utworów mojego życia, to owy singiel bez wątpienia znajdowałby się u szczytu listy. Dla mnie stanowi on niejako esencję nie tylko najnowszego albumu, ale i całej twórczości szkockiego kwartetu. Radosny, nieskomplikowany, niemiłosiernie nośny, domknięty wspaniałym tekstem i niepowtarzalnym brzmieniem. To kawałek, którego słucha się cholernie przyjemnie; jeden z tych, które mimowolnie wywołują uśmiech na twarzy, nawet w najbardziej gówniane dni.
Magnificent Time z kolei wywołało spory sprzeciw wśród odbiorców. Jedni mówią, że jest zbyt infantylny; inni, że kompletnie odstaje od tego, czego oczekiwali. I na pierwszy rzut uchem nawet dla mnie wydawał się co najmniej... dziwny? Ale wiecie co? Już po kilku pętlach przekonałem się, że byłem w błędzie. Kawałek ten (napisany swoją drogą przy współpracy Tima Rice-Oxleya z Keane) mimo odmienności ma swój urok. Choć od zawsze miałem w sobie tę dziwną tendencję do fascynowania się jedynie utworami ponurymi i depresyjnymi, to dziś czuję, że chyba przechodzę jakąś wewnętrzną przemianę. I mam wrażenie, że Magnificent Time ma w tym swój udział.
Ostatni singiel, czyli Radio Song podobnie jak 3 Miles High czerpie ze znanego fanom stylu. Crunchowe gitary, gładki wokal i wpadająca w ucho melodia. Bez wątpienia jest to jeden z moich ulubionych utworów z płyty choć, jak już wspominałem, w przypadku Everything At Once ciężko o utwór nielubiany. Jest co prawda jeden szkopuł, który psuje ten przyjemny obraz, ale do niego nawiążę nieco później. Czas bowiem przyjrzeć się pozostałym numerom.
Za absolutnie rewelacyjne uważam Paralysed. Mam tu na myśli zwłaszcza linię basu, ale i nośne chórki. Urzekły mnie też What Will Come i Strangers On A Train. Pierwsze za przyczyną przyjemnego syntezatora, a drugie stylu przypominającego nieco Kodaline. Idąc dalej natrafiamy na Animals, drugi po Everything At Once utwór na płycie skomponowany przez basistę Dougiego Payne'a. I podobnie jak w przypadku Moving, którego również był autorem, udało mu się bardzo zwinnie połączyć prostotę z niebywałą energią, unikając przy tym kiczu i partaniny. Na koniec Travis częstuje nas Idlewild, które dla mnie jest idealnym zwieńczeniem całości. Cholernie klimatyczne, spokojne, pozwalające zatopić się w przyjemnych i nieco mrocznych harmoniach. Gościnny wokal Josephine Oniyamy, mimo nieco niepasującego do całości akcentu, świetnie dopełnia melorecytowane frazy Healy'ego.

Wszystko co złe

Everything At Once zarzucić mogę niewiele, ale nie byłbym sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepił.
Smuci mnie nieco fakt, że głos Frana coraz wyraźniej załamuje się pod upływem czasu. O ile na Where You Stand był on jeszcze w stanie użytkowym, to dziś wyraźnie zanika i staje się coraz bardziej fałszywy. Zdaję sobie rzecz jasna sprawę, że nikt nie ponosi tu winy, ale z drugiej strony ciężko jest przejść obojętnie obok genialnego utworu, którego melodia przygniata jednocześnie wokalistę. Muszę przyznać, że zniekształca to nieco odbiór całości. Żeby jednak pozostać uczciwym muszę dodać, że Fran niezmiennie dobrze radzi sobie podczas wykonań live. Zwłaszcza sesje akustyczne sprzyjają jego strunom głosowym i pozwalają w pełni pokazać swoje wokalne możliwości.
Drugim i ostatnim zarzutem jest bas. Odnoszę dziwne wrażenie, że w trakcie nagrywania płyty Payne doświadczał przejściowych problemów ze słuchem. Najwyraźniej widoczne staje się to we wspomnianym wcześniej Radio Song. Cały album obfituje bowiem w momenty, w których linia basu staje się nieadekwatna do pozostałych ścieżek, zarówno pod kątem harmonii jak i rytmiki. Rozumiem oczywiście celowość wprowadzenia tego rodzaju rozdźwięku, nie mniej w połączeniu z fałszywym wokalem nie daje to najlepszego efektu. Tyle.

Techikalia

W kwestiach instrumentarium Everything At Once nie wnosi do dorobku zespołu nic nowego. Większość utworów opiera się na riffie zagranym względnie czystym brzmieniem i towarzyszącym mu basie z podbitymi średnimi. Przyjemnie słucha się też prostego, ale dobrze brzmiącego pianina i nie wybijającej się ponad całość perkusji. Ogólnie rzecz ujmując miks jest więcej niż poprawny i nie mam mu wiele do zarzucenia. Poza wspomnianymi problemami z wokalem i niedopasowanym basem, nie uświadczyłem na płycie żadnych karygodnych niedopatrzeń.
Dziwi mnie nieco długość utworów. Większość z nich nie dobija nawet do trzech minut, co jest dość nietypowe. Nie ma to oczywiście większego wpływu na jakość i wyraz artystyczny, ale budzi pewne wątpliwości, czy na pewno panom z Travis się chciało.

Było warto

Everything At Once to album, który naprawdę świetnie się prezentuje. Mimo swej wyraźniej prostoty i nieskomplikowanego brzmienia okazał się tworem niezwykle wartościowym i jedynym w swoim rodzaju. Tak lekkim, że niemal doskonałym.
Nie przestajecie mnie zadziwiać, panowie.


Ocena: 8,5/10