Reflektor (VI) - Uczelniany bareizm

zostaw komentarz

Kieruje mną złość, to musicie wiedzieć. Chociaż może to słowo jest zbyt delikatne, by wyrazić moje odczucia... Kieruje mną gniew. Nie, to też nie to...
Kieruje mną wściekłość. Wściekłość na kurewstwo, które ma miejsce w jednym z polskich uniwersytetów. I to nie zwykłe kurewstwo, lecz takie na wyższym poziomie. Takie, do którego  uprawiania niezbędne okazują się tytuły i stopnie naukowe. Mimo, iż minęło już sporo czasu od zajścia, które przekuć chcę dzisiaj w parę wartościowych słów, to jednak moje emocje ani trochę nie opadły. Dlatego lojalnie uprzedzam, że post ten pełny będzie żółci, goryczy i wyzwisk.

Nie byłem nigdy naiwny. Mimo niebywałego zadowolenia  płynącego z faktu, że pozwolono mi zgłębiać swoją ukochaną dziedzinę wiedziałem, że życie niejednokrotnie zdzieli mnie z liścia po pysku. Także to studenckie. Ale to co właśnie odpierdala się na mojej uczelni, a raczej podległej jej jednostce, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. W czym rzecz?
Rozpocząłem czwarty rok jednolitych studiów magisterskich. Większość z Was zapewne wie, że jest to czas wyboru promotora i tematu pracy dyplomowej. Wiecie też zapewne, że ten drugi jest silnie uzależniony od tego pierwszego. Ja również byłem tego świadom, stąd też z wyprzedzeniem snułem plany uczęszczania na określone seminarium. I w momencie tegoż beztroskiego planowania, któremu swoją drogą towarzyszyła spora ekscytacja, zaczął się cyrk. Cyrk, w którym uczelniane władze odgrywają rolę chciwego i spasłego dyrektora, a student niedoświadczonego kaskadera przywiązanego do tarczy, w którego nożami ciska ślepy artysta. A więc po kolei.

Absurd pierwszy
Każdy kto ma okazję studiować w dzisiejszych czasach zaznajomiony jest z internetowymi platformami obsługi studenta. Nie mam pojęcia jak wygląda to na innych uczelniach, ale na mojej głównym celem takiej platformy jest przeprowadzanie wraz z nowym semestrem rejestracji na zajęcia. Problem polega na tym, że na każdym przedmiocie bądź grupie zajęciowej istnieje limit miejsc. W konsekwencji, o tym na jakie zajęcia będziesz uczęszczać nie zadecydują twoje zainteresowania, grafik w pracy, rozkład zajęć na drugim kierunku czy wyniki w nauce. Zadecyduje o tym to, jak szybki jest twój refleks oraz łącze internetowe. Króluje tu bowiem zasada kto pierwszy ten lepszy.
I to jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Ilość pracowników na uczelni jest ograniczona, studentów bywa dużo, jednym słowem - nie sposób wszystkim dogodzić. Ale czy sytuacji tej nie zmieniłoby chociażby szczątkowe zainteresowanie ze strony władz jednostki na temat tego jakimi dziedzinami interesują się studenci? Okazuje się, że świetnie pasuje tu stare powiedzenie, że to student jest dla uczelni a nie na odwrót. 
Dopóki mamy do czynienia z wczesnym etapem nauczania, gdzie wszyscy studenci uczęszczają z grubsza na te same zajęcia, problemu niby nie ma, ponieważ wszystko to kwestia dogadania się z prowadzącym w sprawie przepisania do tej bądź innej grupy. W rzeczywistości jednak każdy wie jak jest - jeden prowadzący wykaże się zdrowym podejściem i pójdzie nam na rękę, inny chcąc podbudować swą niską samoocenę i dać upust potrzebie władzy nad studenckim pomiotem wyśmieje naszą prośbę.
Ale prawdziwe jaja zaczynają się dopiero wtedy, gdy wkraczamy na etap studiów zwany specjalnością.

Absurd drugi
Życie potoczyło się tak, że tegoroczna rejestracja na zajęcia umknęła mi bokiem. Stąd świetnie widziałem, że czeka mnie batalia z wojskami Orków z Dziekanatu. Nie sądziłem jednak, że starcie to urośnie do rangi groteski. Wyjaśnię to na przykładzie jednego przedmiotu, choć w moim przypadku sytuacja dotyczy także kilku innych.
Moim zamiarem było zarejestrować się na przedmiot A. Niestety nie zdążyłem, zdarza się. Zmuszony zatem byłem zarejestrować się na przedmiot B (mający tyle wspólnego z moją specjalnością, co polskie media z rzetelnością dziennikarską). Sprawa wydaje się prosta - piszę podanie, uzasadniam i życie jest piękne.

NIE.

Brak miejsc. No dobra, czas zatem spojrzeć w oczy sługusom szatana i postarać się coś ugrać, nawet za cenę duszy. Umawiam się na spotkanie z jedną z ważniejszych osób na wydziale, choć będących tylko jedną z macek władcy ciemności. Ku mojemu zdziwieniu, podejście pełne jest zrozumienia. Dochodzimy wspólnie do konkluzji, że miejsce na pożądanych przeze mnie przedmiotach się znajdzie. Chwalmy szatana!
- Ale chwileczkę... Dlaczego zarejestrował się pan na przedmiot nienależący do pańskiej specjalności?
- Ponieważ na pozostałych nie było miejsc. Poza tym przedmiot był dostępny w moim systemie, w przeciwieństwie do reszty przedmiotów z obcych mi specjalności. Nigdzie nie było też informacji, że jakikolwiek podział w ogóle istnieje.
- Aha...
- No ale moment - teraz ja pytam zdziwiony - Czy skoro do danej specjalności przydzielone były  określone przedmioty i wiemy, że nie ma już na nich miejsca to czy nie oznacza to, że ilość miejsc była mniejsza niż ilość osób na specjalności?
- Hm...
I tak oto obnażam przed Wami tylko jeden z wielu przykładów niebywałego burdelu panującego na polskich uczelniach. Burdelu, którego nie powstydziłby się nawet Petyr Baelish czy zusowscy urzędnicy. Ostatecznie zdołałem się zapisać na właściwe mi zajęcia, oczywiście uprzednio odwiedzając każdego prowadzącego z osobna. Warto wspomnieć, że zebrałem przy okazji od jednej z pań, ponoć z wykształceniem psychologicznym, taki opierdol, że poczułem się jak kulawy kundel. Wszystko to rzecz jasna odbyło się publicznie. Na szczęście decyzja odpowiednich władz, moja niezłomna postawa i postraszenie (w kulturalnych słowach) przełożonym, zadziałało bez zarzutu. Coś jednak czuję, że czeka mnie najtrudniejsze kolokwium w moim życiu...

Absurd trzeci
Dochodzimy do sedna i głównej atrakcji wieczoru. Otwieramy wrota ciemności i rzucamy się w kocioł wypełniony po brzegi gównem. A kocioł ten zwie się SEMINARIUM.
Jak się zapewne domyślacie, a większość z Was doświadczyła już tego na własnej skórze, wybór promotora również nie zależał ode mnie, a od bezlitosnego sytemu. Pogodzić się z tym nie mogłem i nie mogę do dziś.  Sytuacja wygląda następująco:
Ilość seminariów: 11. 
Proporcje na specjalnościach: 90/25/15.
Ilość seminariów zgodnych tematycznie z największą specjalnością: 2 i to mocno naciągane
Ilość miejsc na każdym seminarium: 13
Rachunek: 26 osób spośród 90 dostanie się na seminarium PODOBNE tematycznie do ich zainteresowań. Reszta zmuszona jest się bezpardonowo pierdolić i pisać o dupie Maryni. 
Zdaję sobie sprawę, że większość studentek z mojego roku chce napisać magisterkę jak najmniejszymi nakładami energii i intelektu, ale śmiem też twierdzić, że istnieje pokaźna grupa osób, którym zależy na czymś nieco ambitniejszym. 
Domyślacie się oczywiście, że moje preferencje co do promotora nie miały większego znaczenia, a warto nadmienić, że i tak wybierałem pomiędzy złym a gorszym. Dlatego trafiłem do osoby, która, cytuję: Musi mieć grupę (w domyśle etat). 
Po wspomnianej już wcześniej rozmowie, podanie o zmianę promotora zostało rozpatrzone pozytywnie lecz z zastrzeżeniem, że wybrać mogę tylko promotora X, bo nigdzie indziej nie ma miejsc. Promotor X bardzo połowicznie zajmuje się moją specjalnością, ale jako że nie miałem wyjścia musiałem się z tym pogodzić. Z nadzieją więc udałem się do wyżej wspomnianego. Nadmienię, że jest to naprawdę znany, szanowany i zasłużony w polskim środowisku naukowiec. Po krótkiej rozmowie zgoda została udzielona:
- A ma już Pan jakiś konkretny temat na myśli?
- No myślałem o takim a takim.
- Ale wie pan ja się tym nie zajmuję. Pan musi wymyślić coś z zakresu mojej działalności naukowej. W skrócie to, ewentualnie to. Bo inaczej to ja panu nie pomogę.
Tak jest proszę państwa. Naukowiec z wieloletnim doświadczeniem, profesor habilitowany, daje mi ultimatum, bo na reszcie zagadnień z kierunku niestety się nie zna. To tak jakby chirurg w trakcie operacji powiedział: Panie kolego, pan ogarnie tę nerkę, bo ja to tylko żołądki i jelita chlastam. Na deser powiem, że 90% prac jakimi kierował w poprzednich latach obracało się wokół teorii i konceptu, które sam stworzył. W skrócie - kpina.

Absurd czwarty
Czyli o tym jak uczelnia pogubiła się we własnym bałaganie.
Jeden z promotorów, nazwijmy go Z, tuż przed rozpoczęciem roku udał się na urlop. Tematyka oczywiście nie z mojej działki - kolejny przypadek seminarium od czapy, żeby ktoś miał z tego szmal. Studentów przejął decyzją władz promotor Y, który jako jedyny zajmuje się intensywnie tematyką z zakresu najbardziej obleganej specjalności. Dla mnie niestety przepisanie się do tegoż promotora nie było możliwe. Niestety nie ma on wystarczających kompetencji do prowadzenia większej grupy. Ubolewały nad tym także inne osoby, które podobnie jak ja interesują się tą specyficzną dziedziną. Efekt?
Osoby chcące specjalizować się w zakresie dziedziny A, porozrzucani są po promotorach niemających im nic do zaoferowania i narzucających im własny obszar badań. Natomiast osoby, które pierwotnie zarejestrowały się na seminarium z dupy utknęły z promotorem Y, który będzie od nich wymagał wiedzy z zakresu dziedziny A, o której pisać nie mają ochoty, bądź po prostu im się nie chce, gdyż należy do skomplikowanych. 
Ot, zabawna historia.

Przyznaję, że dzisiejszy tekst to jeden wielki hejt i wyraz mojej frustracji, której z pewnością większość z Was doświadczyła na własnej skórze. Przekonany jestem bowiem, że mój przypadek nie jest odosobniony.
Tak oto dożyliśmy czasów, w których o naszej edukacji decyduje ziejący pustką portfel dydaktyka i bezczelność instytucji, która ponoć kształcić ma elity.

Kurwa jego mać.
 

0 komentarze:

Prześlij komentarz