Post nietypowy

4 comments

Jeśli pośród stałych czytelników (kogo?) lub wszystkich tych, którzy trafili na mojego bloga w bliżej nieokreślonych okolicznościach znajdują się entuzjaści literatury, to właśnie do Was kieruję dziś swoją nietypową prośbę.
Jestem pisarzem amatorem. Od jakiegoś czasu oddaję się w wolnych chwilach pokracznej, literackiej twórczości łudząc się, że może kiedyś dokończę swoją powieść. Żeby jednak tak się stało potrzebuję choć skrawka obiektywnej opinii ze strony wielbicieli słowa pisanego. Dlatego też raczę Was dzisiaj dwoma krótkimi podrozdziałami utworu, który powstaje z przerwami od trzech lat i który ukończony jest na obecną chwilę w około 1/3. Chciałbym, abyście uważnie przeczytali owy fragment i dali mi choć najmniejszą wskazówkę, czy warto poświęcać dalej czas i zasoby na tę nieskrępowaną twórczość.
I co ważne: to jedyny fragment mojej "książki" jaki pojawi się w tym miejscu. Nie mam zamiaru publikować niczego więcej, gdyż nie to jest moim celem. Jeśli wśród czytelników są też osoby, które same oddają się amatorskiemu pisaniu, to za ich zdanie z góry podziękuję (przez wzgląd na maksymalizację rzetelności). Interesują mnie tylko  opinie zwykłych, nieskażonych subiektywizmem czytelników, którzy pochłaniają książki na porządku dziennym, zwłaszcza polskie. Wszelką krytykę przyjmę na klatę, tak jak i pochwały. Chciałbym zaznaczyć, że jest to wersja po wstępnych poprawkach i jej ostateczny kształt (jeśli takowy ujrzy kiedyś światło dzienne) będzie zapewne nieznacznie się różnił. Za ewentualne literówki i błędy z góry przepraszam.
Zatem miłego czytania.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------


II

- Na co się tak gapisz? - zapytała.
- Te ruiny. - wskazałem palcem - Dużo takich macie?
- Nie, te są jedyne.
- Co się stało z właścicielami? Wyprowadzili się?
- Nie wiem. - odpowiedziała zmieszana - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Stoją tam odkąd pamiętam.
- Zdawało mi się, że znasz to miejsce jak nikt inny? - starałem się ją podpuścić.
- Bez przesady. Lubię Stogi, ale nie sposób wiedzieć wszystkiego. Poza tym to miejsce ma bardzo obszerną historię.
- A historia tego gospodarstwa?
- Coś się go tak uczepił? - teraz była już lekko podenerwowana - Chałupa jak chałupa. Wszystko co wiem na temat okolicy przekazała mi matka. O tym jednak nie wspominała.
- Od dawna nie żyje?
- Jezu, aleś ty subtelny. - zadziwiła się.
- Śmierć nie jest mi obca. Zresztą nikomu nie powinna być, zwłaszcza jeśli chodzi o bliskich. Zawsze lepiej być z nią oswojonym.
- Zginęła osiem lat temu. - powiedziała po chwili milczenia. - Kiedy byłam mała często jeździła rowerem do Jeleśni, skąd pochodziła. Opiekowała się babcią. Czasem jeździłam z nią, ale nie pamiętam zbyt wiele. Babcia zarzekała się zawsze, że nie potrzebuje pomocy, że świetnie sobie radzi, ale mama nie potrafiła odpuścić. Były same przez całe życie. Dziadek zostawił je zaraz po jej narodzinach. Podobno wyjechał na wschód za jakąś młódką, którą poznał w mieście. Za bardzo wziął sobie do serca przyjaźń polsko-radziecką. Tak czy inaczej, mama nie potrafiła zostawić swojego domu. Była bardzo przywiązana do ziemi, głównie dlatego, że tak naprawdę wszystko zawdzięczały tylko i wyłącznie sobie. Babcia nigdy ponownie nie wyszła za mąż, nie miała nawet żadnego chłopa. Wychowała mamę praktycznie sama. Nigdy nie prosiła nikogo o pomoc na roli. Była silną i niezależną kobietą, jak to dzisiaj mawiacie. I nawet kiedy mama poznała mojego ojca i przeprowadziła się z nim do Stogów, nie potrafiła rozstać się z tym co wspólnie pielęgnowały przez tyle lat.
- Wspaniałe kobiety. - odrzekłem z podziwem.
- Prawda. - przytaknęła, po czym kontynuowała - Droga do Jeleśni biegnie na zachód. To ta przy której… no wiesz... - słowa nie mogły przecisnąć się przez jej gardło.
- Potrąciłem Edypa? - dokończyłem, a Klaudia niespokojnie się wzdrygnęła.
- Aha. - potwierdziła - Często po drodze robiła zakupy w dawnym geesie i wracała obładowana siatami. Ciężko jej było, ale nie dawała sobie nic przetłumaczyć. Mówiłam, żeby kupiła sobie na pchlim targu koszyk, albo chociaż jakiś wózek. - zamilkła melancholijnie - I któregoś dnia potrącił ją samochód. Kierowca uciekł, zostawił ją w rowie. Gdyby Siwczak jej wtedy nie znalazł, Bóg wie ile by tam leżała.
- Myślisz, że żyła; że kierowca mógł ją uratować?
- Nie wiem. Nikt nie wie. Ale mam nadzieję, że umarła szybko.
- To przykra historia.
- Owszem, dlatego wolałabym pogadać o czymś innym.
- Na przykład?
- Na przykład o tym, czego miastowy jeżdżący luksusowym samochodem szuka na takim zadupiu?
- Spokoju, odosobnienia, piękna, natchnienia. Wybierz które chcesz. - odrzekłem, jednocześnie rozbawiony faktem, że dla miejscowych golf piątej generacji stanowi synonim luksusu.
- Myślę, że pominąłeś najważniejsze.
- Naprawdę? A zatem co tu robię?
- Uciekasz. To raczej oczywiste.
- Niby dlaczego? - zapytałem
- Bo nie jesteś pierwszy. Choć od dawna nie było tu już nikogo obcego, to na przestrzeni lat wielu takich jak ty się tu pojawiało, jeszcze w czasach kiedy pensjonat dobrze prosperował. Łatwo było ich odróżnić od zwykłych turystów. Chodzili całymi dniami w te i we w te, przesiadywali w lesie albo wcale nie wychodzili z kwatery. Nie szukali nowych doświadczeń, nie rwali się żeby na klaczy jeździć, chociaż kiedyś Jąkała oferował przyjezdnym taką atrakcję, za skromną opłatą oczywiście. Szwendali się z tymi smutnymi gębami po wsi i dumali.
- Mam smutną gębę?
- Owszem. A szkoda, bo poza tym jest niczego sobie. - uśmieszek był ledwo dostrzegalny. - Zastanawia mnie tylko przed czym uciekasz?
- A mnie zastanawia co taka dziewczyna jak ty robi jeszcze na wsi. Nie chcesz wyjechać jak Ozorczykówna? Co cię tu trzyma?
- Może i moja matka nie żyje, ale ojciec wciąż ma się dobrze. - rzekła nieco urażona. - Na razie jakoś sobie radzi ale kiedy dopadnie go starość może potrzebować pomocy. Nie mogę zostawić go samego.
- Przywiązanie do ziemi rzeczywiście odgrywa w waszej mentalności dużą rolę. - zauważyłem.
- Nie chodzi o ziemię, a o wychowanie. Po prostu nie zostawia się rodziny.
- Z powodu wartości jaką stanowi czy raczej wyrzutów sumienia?
- Nie bądź taki mądry. Dlaczego wy miastowi zawsze uważacie, że pozjadaliście wszystkie rozumy? - zapytała kąśliwie - Psycholog się znalazł, cholera.
- Masz rację, chyba zaczynam gorzknieć.
Staliśmy w milczeniu. Wciąż wpatrywałem się, to w opuszczone gospodarstwo, to w działkę, która została mi narzucona we własność przez lokalnych. Choć wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego sprawy, poddałem się woli mieszkańców, a może nawet tego miejsca, które zdawało się być równie żywe i wręcz uosobione. Ta ziemia już należała do mnie. W trakcie tamtego spaceru już wiedziałem gdzie dokładnie będą znajdować się fundamenty, ogrodzenie, jak rozplanowane zostanie pierwsze piętro oraz czym pokryty będzie dach niedużej werandy. Oczami zawodowej wyobraźni widziałem piętrowy dom z drewnianych bali, pokryty gontem albo imitującą go dachówką. I nie z tymi beznadziejnymi wysokimi spadami, ale tworzący kąt rozwarty. Pozbawiony ostrych krawędzi, podkreślający zaokrągleniami okna na poddaszu; zamknięte w czarnych, drewnianych ramach. Za domem zaś stanie altanka, częściowo wypełniona drewnem na opał, z ławą i komfortowymi fotelami. Ten dom już istniał.
- Koniec zwiedzania. - rzekła stanowczo. - Muszę wracać do domu.
- Odprowadzę cię. - zaproponowałem - Gdzie mieszkasz?
- Za lasem, to spory kawałek drogi. Chce ci się wlec tak daleko?
- Chwilowo nie mam lepszego zajęcia, więc owszem, chętnie dotrzymam ci towarzystwa.
- Skoro się upierasz. - gdyby nie jej wiek i niechęć, jaką wciąż wyczuwałem przysiągłbym, że powiedziała to z dozą kokieterii.
- Dlaczego Edyp? - zapytałem gdy ruszyliśmy w stronę ściany drzew.
- Kiedy go znalazłam, miał zaropiałe oczy. - odparła - Nie widział kompletnie nic. Ciągle wpadał na ściany. Weterynarz twierdził, że nic nie da się zrobić; że infekcja była nie do pokonania. Mówił nawet, że nie pożyje zbyt długo. Taki wychudzony, pogryziony.
- Nie wierzę, że ktoś porzucił takiego psiaka. - powiedziałem patrząc jak Edyp szaleje wśród mokrej trawy.
- Jakbym spotkała tego złamasa, to chyba urwałabym mu łeb. - syknęła.
- Spokojnie. - odrzekłem z uśmiechem, acz nieco zaskoczony jej słownikiem. - Gdzieś się tego nauczyła?
- Gdybyś tylko widział go tamtego dnia. Przestraszony, przywiązany do drzewa, porzucony jak jakaś pieprzona zabawka. Musiał spędzić w lesie co najmniej kilka dni. Na karku miał wielką, szarpaną ranę. Weterynarz mówił, że to dziki go tak urządziły.
- Najprawdopodobniej ktoś z przyjezdnych nie miał już ochoty się nim zajmować i postanowił ułatwić sobie wywczasy. - stwierdziłem.
- Gdy nie wskórałam nic w lecznicy, poszłam z nim do Mrozikowej. Wyciągnęła pęczek jakichś ziół i kazała przykładać mu na oczy przez tydzień.
- I co? Jak ręką odjął?
- Weterynarz może i uczony, wiele u nas pomaga ale przy Edypie był bezradny. - przywołała psa klaśnięciem, a gdy przybiegł pogłaskała czule - Bo psy są jak ludzie, prawda Edyp?
Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu. Miałem wrażenie, że Klaudia po prostu pozwala mi podziwiać okolicę na własny sposób. Bez opowiadania jej historii, udawania przewodnika. Przemierzaliśmy leśną drogę niczym dwójka starych znajomych, rozumiejących wzajemną potrzebę ciszy. Przez chwilę pomyślałem, że obrazek ten jest nieco zabawny. Ona znająca każdy zakątek tego miejsca obojętnie patrzy przed siebie, a ja ciekawski i zachwycony obracam głową na wszystkie strony niczym mały chłopiec. Dorosła dziewczynka i zdziecinniały mężczyzna.
Gdy wyszliśmy z lasu, chmury poczęły coraz gęściej zasypywać nas kroplami deszczu. Otworzyłem parasol i osłoniłem naszą trójkę. Edyp nie hasał już tak ochoczo, a potulnie trzymał się właścicielki.
Klaudia nie kłamała. Moim oczom ukazał się rząd chat pokrytych strzechą. Drewnianych, z kamiennymi kominami i prymitywnymi ławkami przed wejściem. Po prawej stronie drogi znajdowały się trzy domostwa, po lewej zaś jedno. Wszystkie podobne niczym odlane z formy figurki, pomalowane przez rzemieślnika tym samym zestawem farb. Nieco dalej droga skręcała ostro w prawo. Po paru minutach byliśmy na miejscu.
- To tutaj. - zatrzymaliśmy się.
- Ładny dom. - przyznałem.
- Może i tak. Nie myślałam o tym. Widzę za to, że ty szczególnie interesujesz się budynkami. - zauważyła kąśliwie.
- Zboczenie zawodowe.
- Hm… - zamyśliła się - Czyli już co nieco o tobie wiem…
- Nie trać na mnie czasu. Nie należę do zbyt fascynujących.
- Ja o tym zadecyduję. - powiedziała ze stanowczością - Do zobaczenia.
- W końcu to mała wioska.
Skierowała kroki w stronę drzwi wejściowych i już po chwili stałem na drodze sam. Przyjrzałem się jeszcze raz domostwu. Gdyby nie brak wzdętych filarów i zadaszenia można by pomyśleć, że budynek musiał być kiedyś dworkiem. Symetryczny front z dwojgiem okien po każdej stronie wejścia. Dwuskrzydłowe, dębowe jak się domyślałem drzwi świetnie współgrały z przygaszoną bielą ścian i ciemnoszarą dachówką. Do wejścia prowadziły trzystopniowe schody, z ustawionymi po bokach  drewnianymi donicami. W porównaniu do pozostałych gospodarstw znajdujących się w zasięgu wzroku, dom Klaudii i jej ojca wyglądał nader współcześnie.
Uznałem, że nic tu po mnie i postanowiłem zawrócić w stronę niedzisiejszych chałup, by nakarmić widokiem wiecznie głodny zmysł architektoniczny. Uszedłszy kilka kroków rzuciłem ponownie okiem w stronę białego domu. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że mojej uwadze umknął dość ciekawy element otoczenia, jakim był niewielki staw położony kilkadziesiąt kroków za nim. Tak naprawdę znajdował się on w centrum swego rodzaju placu zamkniętego pomiędzy rzeką na południu, lasem na zachodzie, domostwami na północy i wreszcie gospodarstwem Klaudii i jej ojca na wschodzie. Dookoła niego rozciągały się łąki, tylko momentami urozmaicone niewielkimi krzakami.
Sam zbiornik nie był imponujących rozmiarów. W sam raz by zanurzyć w nim wędkę, lecz zbyt mały by zwodować nań choćby małą łódź. Otoczony tatarakiem, z taflą koloru przygaszonej zieleni. Po chwili jednak, to już nie on przykuwał moją uwagę, a dwóch znajomych mężczyzn, których widziałem podczas pierwszego spaceru. Tym razem siedzieli tyłem do mnie, uważnie obserwując spławik. Z tej odległości widziałem nieco więcej niż poprzednim razem. Mężczyzna po lewej wyglądał na młodego. Krótko ostrzyżone, blond włosy i bardzo szczupła sylwetka. Drugi zaś mógł pochwalić się niewielką nadwagą i zdecydowanie był tym starszym, co wywnioskowałem po siwej czuprynie. Teraz nie rozmawiali. Siedzieli nachyleni w stronę stawu i w skupieniu wyczekiwali, aż czerwony kawałek drewna zniknie pod wodą sygnalizując tym samym sukces.
Fakt, że natykam się na nich ponownie zdawał się być intrygujący. Zwłaszcza, że zdecydowanie nie wyglądali na tutejszych. Starszy mężczyzna ubrany był w czarny golf i spodnie tego samego koloru, młody zaś miał na sobie dżinsy i czerwoną koszulkę. Nie wpasowywali się ani w estetykę krajobrazu, ani w przekrój społeczeństwa. Dziwiło mnie to tym bardziej, że ponoć byłem jedynym obcym we wsi. Zatem albo ci dwaj umknęli zmysłowi obserwacji miejscowych albo z jakiegoś powodu stanowią tajemnicę. Mimo, iż to co zobaczyłem bez wątpienia wzbudziło moje zainteresowanie, postanowiłem wrócić do swojego zajęcia i ponownie ruszyłem w stronę chat.
Zdążyłem ujść zaledwie kilka kroków, gdy usłyszałem wołanie o pomoc.
- O Boże! Ra-ratunku! - krzyk był piskliwy, wręcz dziecięcy. - Niech k-ktoś nam pomoże!
Momentalnie odwróciłem się w stronę stawu i ujrzałem jak mężczyzna w czerwonej koszulce desperacko usiłuje wyciągnąć z wody starszego. Nie radził sobie z ciężarem i był śmiertelnie przerażony.
- Panie Janku, c-co się dzieje?! Co p-panu jest?!
Bez zastanowienia rzuciłem się na pomoc. Przeskakując rów wbiegłem na łąkę, mijając dom Klaudii. Po chwili doskoczyłem do młodego i zapierając się nogami o wystające kępy trawy chwyciłem mężczyznę w golfie za prawe ramię.
- Nie puszczaj! - rzuciłem. - Na trzy! Raz, dwa, trzy!
Lekka nadwaga okazała się nieco większa niż początkowo sądziłem, jednak już po chwili mężczyzna leżał na trawie. Chłopak z kolei wciąż krzyczał. Zdawało się, że był bliski paniki. Trzymał się za głowę i oddychał z wielkim trudem.
- Boże! C-co się dzieje? Co m-mu jest? Niech mu pan pomoże, błagam!
- Zamknij się, bo nie mogę się skupić! - huknąłem.
Starałem przypomnieć sobie zasady udzielania pierwszej pomocy.
Oddech. Przyłożyłem ucho do ust mężczyzny. Nie usłyszałem ani nie poczułem wydostającego się powietrza.
Nadgarstek. Nie byłem pewien czy cokolwiek wyczuwam.
Tętnica szyjna. Zdecydowanie nie pulsowała.
Szybkim acz ostrożnym ruchem odchyliłem mu głowę i rozpocząłem masaż serca.
Trzydzieści uciśnięć.
- Co tu się dzieje? - Klaudia wybiegła z domu boso.
- W prawej kieszeni mam telefon. Wyjmij go i zadzwoń po pogotowie. - powiedziałem stanowczo nie przerywając masażu.
Dwa wdechy.
- Ale jak? - wykrzyczała w panice, nie potrafiąc odblokować dotykowego ekranu - Nie umiem!
- Mu-mu-musisz p-przesunąć p-palcem! - wyjąkał młody, wciąż zakrywając twarz rękoma.
Trzydzieści uciśnięć.
- Strzałka! - krzyknąłem - Przesuń strzałkę!
Po kilku próbach Klaudia wstukiwała już numer i rozmawiała z dyspozytorem.
Po każdym cyklu sprawdzałem tętno i oddech. Resuscytacja nie przynosiła żadnego efektu, serce mężczyzny wciąż pozostawało bierne. Gdy po piętnastu minutach karetki wciąż nie było, rozkazałem Klaudii wyjść na drogę i wyglądać ratowników, sam zaś starałem się pamiętać o zachowaniu tempa i głębokości uciśnięć.
Powietrze przeciął odgłos łamanych żeber.
- Jezu! Co mu p-pan robi?! - krzyczał młody - Z-zrobisz mu k-k-krzywdę!
- Uspokój się! - krzyknąłem wykończony - Wolisz go martwego czy lekko uszkodzonego? I przestań się wreszcie wydzierać.
- P-przepraszam… - wyjąkał - J-ja nie chciałem…
Zaniósł się płaczem niczym małe dziecko i usiadł na ziemi skrywając głowę w kolanach.
Moje wysiłki trwały jeszcze dziesięć minut, nim zostałem zmieniony przez ratownika. Mężczyźnie błyskawicznie podano epinefrynę, sprawnym ruchem ułożono na desce ratunkowej i nie przerywając reanimacji umieszczono w karetce. Zanim ruszyła w kierunku szpitala zza zamkniętych drzwi usłyszałem:
- Dobra, mamy puls.

III

Po wydarzeniach ostatniego dnia wiele osób łaknęło wyjaśnień.
Ja próbowałem zrozumieć, dlaczego dwaj tajemniczy mężczyźni nie zostali uznani za przyjezdnych, a ich obecność nie była dla wikarego, młodego Jąkały i wreszcie Klaudii na tyle interesująca by o nich wspomnieć. Michał, chłopak w czerwonej koszulce, wciąż oczekiwał, że ktoś wytłumaczy mu co właściwie wydarzyło się nad stawem. Jąkała, choć udawał, że nie jest tym zainteresowany, zadręczał się pytaniem dlaczego zdecydowałem się wynająć młodemu mężczyźnie pokój na własny koszt. Lekarze ze szpitala w Lublinie, wertując dokumentację medyczną i analizując załamki na wydruku z EKG usiłowali wywnioskować w przebiegu jakiego zawału doszło do zatrzymania krążenia u Jana Sterlińskiego, lat pięćdziesiąt sześć.
Ostatnią osobą poddającą rzeczywistość weryfikacji był Mirosław, który siedząc przy stole w kuchni i odpalając kolejnego radomskiego oczekiwał, że ktoś wyjaśni mu co ten parszywy miastowy robi w jego domu. I po jaką cholerę to bezwstydne dziewuszysko zamknęło się z nim w pokoju.
- Więc czemu o nich nie wspomniałaś? - zapytałem, ogrzewając dłonie kubkiem herbaty.
- Zapomniałam. - odparła bez większego zainteresowania - Pojawiają się tu od dawna. Po pewnym czasie przestaliśmy zwracać na nich uwagę.
- Co to znaczy pojawiają się? Przyjeżdżają poszwendać się po okolicy, a potem znikają?
- Coś w tym stylu.
Pokój Klaudii sprawiał wrażenie dość surowego. Ściany pokryte były szarym tynkiem, w niektórych miejscach wybrzuszonym pod wpływem wilgoci. Pojedyncze łóżko stojące pod ścianą przykryte było białą pierzyną i wysłużonym, brązowym pledem. Siedzieliśmy obok siebie, oparci o ścianę tak, że nasze nogi wystawały za jego krawędź. Wyglądaliśmy jak dwójka dzieciaków rozprawiających o szkolnych romansach i podwórkowych bójkach. Moje oczy wciąż przykuwały rozłożone w każdym kącie książki. Na półkach, na parapecie, za szafą, nawet na podłodze. Proust, Nietzsche, Orwell w oryginale. Choć byłem w lekkim szoku, nie dawałem tego po sobie poznać. Po pierwszej rozmowie domyślałem się, że Klaudia jest inteligentna, ale nie sądziłem, że także nieprzyzwoicie oczytana. Wystarczyło kilka chwil w tej jaskini światłości, bym poczuł się głupi jak radośnie kwicząca przy paśniku świnia.
- Mogłabyś być bardziej precyzyjna? - zdawkowość jej wypowiedzi zaczynała mnie irytować.
- Ten starszy zaczął się tu plątać jakieś cztery lata temu. Najpierw przyjeżdżał sam, nocował u Jąkały, chodził po wsi z tą swoją…
- …smutną gębą, wiem. - przerwałem złośliwie.
- Jak ci się nie podoba moja narracja, to sugeruję wyjść. Tylko ostrzegam, mój ojciec to porywczy człowiek. Zresztą pewnie zauważyłeś, że nie przypadłeś mu do gustu. Wystarczy jedno moje słowo, a poderwie widły i zrobi ci w tyłku kilka dodatkowych otworów. - powiedziała to tak spokojnie, że zacząłem się zastanawiać czy aby nie dałem się zamknąć w pokoju z psychopatką - To jak? Mogę mówić dalej?
- Proszę. - wymamrotałem nie wychylając się zza kubka.
- Więc snuł się z tą swoją smutną gębą, zupełnie tak jak ty. Któregoś razu przyjechał tu z jakimś chłopakiem. Z tą różnicą, że nie łazili już na widoku. Nie mieszkali też w pensjonacie. Ponoć ten stary postawił sobie przy wyjeździe na Jeleśnię przyczepę kempingową i tam koczował z różnymi podejrzanymi typami. Od tamtej pory średnio co pół roku pojawia się tu z kimś nowym. A to nad rzeką, a to przy kościele albo nad stawem. Najczęściej z mężczyznami ale raz widziałam go też z kobietą. Taka po czterdziestce, utyta trochę. Oprócz Jąkały, nikt z nim nie rozmawiał. Zawsze kiedy ktoś chciał podejść bliżej obaj płoszyli się jak sarny. I po pewnym czasie ich obecność nie była już interesująca. Nikomu nie wadzili, nie awanturowali się. Po prostu łazili w tę i z powrotem.
- I nie zburzyło to waszego poczucia bezpieczeństwa?
- Na początku nikt nie był im przychylny, to fakt. Niektórzy nawet urządzali regularne polowania. Wiesz, chodzili z lampą po nocy w nadziei, że uda się przyłapać ich na czymś… niecnym.
- Niecnym? - zapytałem.
- Taki jesteś postępowy i naprawdę nie domyślasz się o co chodzi?
- Podstarzały facet mieszkający w przyczepie na odludziu, sprowadzający sobie co jakiś czas nowego, zazwyczaj młodszego kolegę, unikający jak ognia kontaktu z miejscowymi - to oczywiste, że wszyscy dopisali sobie do tego tę samą historyjkę.
- Nie mów, że to nie jest dla ciebie podejrzane.
- Bez wątpienia coś jest na rzeczy. - odparłem - Śmierdzi sodomią na kilometr. Z drugiej zaś strony wspomniałaś, że kiedyś widziałaś go z kobietą.
- Uwierz mi. - zaśmiała się - Nie mam mowy, żeby w jakimkolwiek wymiarze traktował to krówsko jako obiekt seksualny.
- Niby dlaczego?
- Serio? - zapytała z mieszanką niedowierzania i litości.
- Rozumiem, że skoro była gruba to nie miała prawa mu się podobać?
- Tusza nie była jej jedynym problemem. Powiedziałabym nawet, że w porównaniu z jej twarzą to była pestka. Cała w krostach, piegach, z ogromnym wąsem. Wyglądała jak Wenus z Willendorfu podziurawiona śrutem.
- Mogę cię o coś spytać? - powiedziałem po chwili zastanowienia.
- Skoro musisz.
- Czytujesz Orwella w oryginale, ale nie potrafisz odblokować ekranu dotykowego. Wiesz czym jest Wenus z Willendorfu, a jednocześnie rzucasz dookoła niewybrednymi obelgami. Wręcz naukowo rozwikłałaś mentalność i motywy tutejszej społeczności, a jednocześnie pozujesz na prostą dziewuchę. Wypowiadasz się niczym wykładowca uniwersytecki, a jednocześnie odmawiasz sobie wykształcenia. Co jest z tobą nie tak, do cholery?
- Pominę fakt, że za "prostą dziewuchę" powinnam zdzielić cię po pysku. Na twoje szczęście nie zwykłam stosować agresji wobec gości. A co do twojego pytania… - zamyśliła się - Myślę, że powinieneś wsadzić je sobie głęboko w dupę.
- To ja może już pójdę. - uśmiechnąłem się trochę przerażony. - Moja dupa nie czuje się tu bezpiecznie.
Wstałem z łóżka i skierowałem kroki w stronę drzwi.
- Co robisz dziś wieczorem? - zapytała ni stąd, ni z owąd.
- Cóż… - wyjąkałem zaskoczony - W pensjonacie czeka na mnie Michał, to znaczy chłopak znad stawu. Obiecałem mu, że zawiozę go do szpitala.
- Dlaczego mu pomagasz?
- Zachowuje się jak mała dziewczynka. Płacze, histeryzuje, nie wie co ze sobą zrobić. Nie ma przy sobie pieniędzy, boi się spać "tam, gdzie w razie czego nikt mu nie pomoże." Jakoś nie mogłem zostawić go na pastwę losu.
- Pytałeś go o co właściwie chodzi z tymi całymi spacerami we dwoje?
- Od wczoraj jest w takim szoku, że ledwo był w stanie powiedzieć jak się nazywa. Nawet gdybym chciał się dowiedzieć czegoś konkretnego, to nic z niego nie wyciągnę.
- A chcesz się czegoś dowiedzieć? - zapytała zaciekawiona moją ciekawością.
- Jeszcze nie wiem.
Klaudia, która z jakiegoś powodu wciąż odgrywała spektakl obojętności, nie pofatygowała się aby odprowadzić mnie do wyjścia. A to oznaczało, że musiałem samotnie przedrzeć się obok leża porywczego ojczulka, relaksującego się na wygódce w kuchni. Już pierwsze spojrzenie, jakim obdarzył mnie gdy tylko przekroczyłem próg jego domu mówiło, że nie mam tu czego szukać. I szczerze mówiąc, Mirosław wcale się nie mylił.
Kiedy wczorajszego popołudnia udało mi się ulokować Michała w zamykanym na klucz, pozbawionym balkonu pokoju, mogłem wreszcie nieco ochłonąć. Świadomość, że uratowałem tajemniczemu mężczyźnie życie była satysfakcjonująca, lecz jednocześnie budziła mój niepokój. Nie przyjechałem tu dla towarzystwa. A jeśli wyrwałeś kogoś z łap śmierci i wziąłeś pod swoje skrzydła jego towarzysza, to musisz liczyć się z tym, że z pewnością obaj będą chcieli okazać jakoś swoją wdzięczność. Perspektywa ta była bardzo niewygodna i całkowicie rujnowała moje plany. Choć powiedziałem Klaudii, że zaopiekowałem się tym spętanym przez lęki chłopakiem z powodu ludzkiego odruchu, to w głębi duszy wiedziałem, że padłem ofiarą pułapki konsekwencji. Skoro uratowałem jednego, a uczyniłem to, bo w końcu chodziło o czyjeś życie, to musiałem też zająć się tym drugim. Potrzeba zachowania spójnego obrazu siebie przyćmiła mój osąd i spowodowała, że nie przewidziałem wszystkich konsekwencji, w tym najważniejszej, czyli zwalenia mi się na głowę dwóch, w sumie nieciekawych, typów.
Rodzi się zatem pytanie: po co pojechałem do szpitala? To jasne, zrobiłem to na prośbę Michała. Ale dlaczego?
Z powodu ciekawości? Z chęci poprawienia sobie samopoczucia, poprzez napawanie się moim bohaterskim czynem? Czy może dlatego, że chciałem najzwyczajniej w świecie utrzeć nosa śmierci. Stanąć nad łóżkiem Jana i powiedzieć: "I co, zdziro? 1:1."
Moją głowę zaprzątało również coś, a raczej ktoś inny - Klaudia. Stojąc wczoraj pod prysznicem pomyślałem, że wyrządzam tej dziewczynie krzywdę. Jej zachowanie, pozornie obojętne czy wręcz wrogie, ale okraszone przy tym nieudolnym, dziewczęcym flirtem sprawiało, że czułem się winny. Spacer, który przerodził się bez ostrzeżenia w dość osobistą rozmowę oraz wydarzenia jakie miały miejsce za jej domem mogły sprawić, że ten opryskliwy, acz na swój sposób uroczy rudzielec, poczuje w sobie rodzącą się nadzieję. Nadzieję, że zaopiekuje się nią dwa razy starszy, silny i inteligentny mężczyzna, z niesforną czupryną i kilkudniowym zarostem. Ten mężczyzna jednak chciał za wszelką cenę unikać jakichkolwiek bliższych relacji w ciągu nadchodzących miesięcy, a może i lat. Chciał ciszy, spokoju, samotności. Jeszcze przez jakiś czas. Popełnił jednak dwa błędy. Po pierwsze po samarytańsku przygarnął zagubionego dzieciaka, a drugiemu dał fałszywą nadzieję przyjmując zaproszenie na herbatę.
I tak oto zmierzałem pewnym krokiem w stronę kuchni ze świadomością, że w dziewczynie kiełkują marnie skrywane uczucia oraz, że człowiek wylegujący się na wygódce błędnie dostrzeże we mnie jej adoratora. Może w normalnych okolicznościach miałbym z tego niezły ubaw, lecz tamtego dnia był to tylko kolejny problem zrodzony w gąszczu wydarzeń.
- Przysiądź no na chwilę, pizdusiu. - wychrypiał przepalonym głosem, gdy tylko pojawiłem się w pomieszczeniu. - Pogadamy.
- Szczerze mówiąc trochę się spieszę. - ależ byłem naiwny myśląc, że to zadziała.
- Chuj mnie to. Siadaj. - wskazał dłonią taboret po drugiej stronie stołu.
Zdawało się, że odgrywa jakąś scenkę, być może zobaczoną za młodu w kinie. Troskliwy ojciec chroni swoją córeczkę przed napalonym nastolatkiem, myślącym tylko o tym jak dostać się do jej słodkich majteczek w grochy. Miałem wrażenie, że za chwilę zapyta mnie co właściwie chcę robić w życiu i kim są moi rodzice. A potem wyraźnie zaznaczy, że jeśli skrzywdzę jego córkę, to znajdzie mnie i zabije. "Zabiję cię, rozumiesz?" I choć ta wyegzaltowana, teatralna troska, będąca tylko i wyłącznie sposobem na wzmocnienie fundamentów ego, była rewelacyjną komedią, to obelgi skierowane w moją stronę śmieszne już nie były. To jedna z niewielu rzeczy jaką wyniosłem z domu - poczucie godności. Póki co jednak, postanowiłem pokornie je stłumić i posłuchać co ojczulek ma mi do powiedzenia. A nuż ta odrobina rozrywki pozwoli mi oderwać się od niepotrzebnych myśli.
- Myślisz, że dobierzesz jej się do majtek, co? - ha!
- Cóż, niespecjalnie. Pana córka w ogóle mnie nie interesuje.
- Ta? - podniósł głos - To po co tu przylazłeś?
- Zostałem zaproszony na herbatę. - odparłem zgodnie z prawdą. - Zresztą Klaudia chyba o tym wspomniała, prawda? Pomyślałem, że niegrzecznie byłoby odmówić.
- Słuchaj no! - podniósł się z leżanki i pochylił nad stołem - Co ty myślisz, że ja nie wiem jak ją otumaniłeś? Młoda, głupia. Nabrała się na twoje pedalskie komplemenciki.
- Myślę, że wystarczył mój urok osobisty. - rzucanie sarkazmem w idiotę zawsze jest bezskuteczne, ale za to świetnie nadaje wydarzeniom dynamiki.
- Patrzcie go, mądrala się znalazł. Zobaczymy czy będziesz taki wygadany z widłami w dupie.
Ten prymitywny dialog zaskakująco szybko przestał mnie śmieszyć, a zaczął irytować. Moim pomysłem na wybrnięcie z sytuacji była jej zamiana w okazję do rozrywki. Ale jako że nie przynosiła rezultatów…
- Tknij ją tylko, a…
- Dosyć. - podniosłem się z siedziska. - Do pana wiadomości - nie mam, nie chcę mieć i nie będę miał nic wspólnego z pana córką. Przyszedłem tu tylko z uprzejmości i zapewniam, że te swoje widły może pan wsadzić, ale sobie. Nie mam czasu ani ochoty na takie pierdoły. Odgrywaj pan sobie takie scenki z jakimiś lokalnymi buhajami, a nie ze mną, zwłaszcza, że jestem o głowę wyższy. Jasne?
- Trzeba było tak od razu, a nie gitarę zawracać. - mruknął po chwili milczenia. - Idź pan w cholerę.
I poszedłem. Zanim jednak opuściłem wnętrze domu, kątem oka dostrzegłem majaczącą w korytarzu rudą plamę.

4 komentarze:

  1. Jak już wcześniej czytałam Twoje wpisy to bardzo podobał mi się Twój "język", to, że piszesz długie, podrzędnie złożone zdania, poprawne, przecinki, kropki i inne tego typu sprawy na swoim miejscu, nie ma błędów. A wszystko to obecnie jest bardzo rzadko spotykane w internetach. Przyjemnie czytało się każdy nowy wpis (chociaż nadal mam trochę zaległości na Twoim blogu spowodowanych sesją...), bo widać w Twoim pisaniu było lekkość, która przekładała się na czytanie. I przechodząc w końcu do sedna, nie inaczej jest w przypadku fragmentów Twojej powieści. Historia zaciekawiła na tyle, że już czekam aż Twoja książka pojawi się w księgarniach. Wszystko dopracowane, intrygujące, wciągające. Wysoki poziom. I to była opinia zwykłej czytelniczki, która lubi bardzo czytać i w miarę uważała na lekcjach polskiego. Także życzę wytrwałości, uporu, powodzenia. Czekam na całość. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za tę opinię, przyczyniasz się do czegoś wielkiego ;)

      Usuń
  2. ja już chcę przeczytać tą powieść:) pospiesz się Pan z tym pisaniem:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prace ostatnimi czasy przyspieszyły, staram się jak mogę. Twoja zachęta mobilizuje jeszcze bardziej, dzięki :)

      Usuń