Jeśli pośród stałych czytelników (kogo?) lub wszystkich tych, którzy trafili na mojego bloga w bliżej nieokreślonych okolicznościach znajdują się entuzjaści literatury, to właśnie do Was kieruję dziś swoją nietypową prośbę.
Jestem pisarzem amatorem. Od jakiegoś czasu oddaję się w wolnych chwilach pokracznej, literackiej twórczości łudząc się, że może kiedyś dokończę swoją powieść. Żeby jednak tak się stało potrzebuję choć skrawka obiektywnej opinii ze strony wielbicieli słowa pisanego. Dlatego też raczę Was dzisiaj dwoma krótkimi podrozdziałami utworu, który powstaje z przerwami od trzech lat i który ukończony jest na obecną chwilę w około 1/3. Chciałbym, abyście uważnie przeczytali owy fragment i dali mi choć najmniejszą wskazówkę, czy warto poświęcać dalej czas i zasoby na tę nieskrępowaną twórczość.
I co ważne: to jedyny fragment mojej "książki" jaki pojawi się w tym miejscu. Nie mam zamiaru publikować niczego więcej, gdyż nie to jest moim celem. Jeśli wśród czytelników są też osoby, które same oddają się amatorskiemu pisaniu, to za ich zdanie z góry podziękuję (przez wzgląd na maksymalizację rzetelności). Interesują mnie tylko opinie zwykłych, nieskażonych subiektywizmem czytelników, którzy pochłaniają książki na porządku dziennym, zwłaszcza polskie. Wszelką krytykę przyjmę na klatę, tak jak i pochwały. Chciałbym zaznaczyć, że jest to wersja po wstępnych poprawkach i jej ostateczny kształt (jeśli takowy ujrzy kiedyś światło dzienne) będzie zapewne nieznacznie się różnił. Za ewentualne literówki i błędy z góry przepraszam.
Zatem miłego czytania.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------
II
- Na co się tak gapisz? - zapytała.
- Te ruiny. - wskazałem palcem - Dużo takich
macie?
- Nie, te są jedyne.
- Co się stało z właścicielami?
Wyprowadzili się?
- Nie wiem. - odpowiedziała zmieszana -
Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Stoją tam odkąd pamiętam.
- Zdawało mi się, że znasz to miejsce jak
nikt inny? - starałem się ją podpuścić.
- Bez przesady. Lubię Stogi, ale nie
sposób wiedzieć wszystkiego. Poza tym to miejsce ma bardzo obszerną historię.
- A historia tego gospodarstwa?
- Coś się go tak uczepił? - teraz była
już lekko podenerwowana - Chałupa jak chałupa. Wszystko co wiem na temat
okolicy przekazała mi matka. O tym jednak nie wspominała.
- Od dawna nie żyje?
- Jezu, aleś ty subtelny. - zadziwiła
się.
- Śmierć nie jest mi obca. Zresztą
nikomu nie powinna być, zwłaszcza jeśli chodzi o bliskich. Zawsze lepiej być z
nią oswojonym.
- Zginęła osiem lat temu. - powiedziała
po chwili milczenia. - Kiedy byłam mała często jeździła rowerem do Jeleśni, skąd
pochodziła. Opiekowała się babcią. Czasem jeździłam z nią, ale nie pamiętam
zbyt wiele. Babcia zarzekała się zawsze, że nie potrzebuje pomocy, że świetnie
sobie radzi, ale mama nie potrafiła odpuścić. Były same przez całe życie.
Dziadek zostawił je zaraz po jej narodzinach. Podobno wyjechał na wschód za
jakąś młódką, którą poznał w mieście. Za bardzo wziął sobie do serca przyjaźń
polsko-radziecką. Tak czy inaczej, mama nie potrafiła zostawić swojego domu.
Była bardzo przywiązana do ziemi, głównie dlatego, że tak naprawdę wszystko
zawdzięczały tylko i wyłącznie sobie. Babcia nigdy ponownie nie wyszła za mąż,
nie miała nawet żadnego chłopa. Wychowała mamę praktycznie sama. Nigdy nie
prosiła nikogo o pomoc na roli. Była silną i niezależną kobietą, jak to dzisiaj
mawiacie. I nawet kiedy mama poznała mojego ojca i przeprowadziła się z nim do
Stogów, nie potrafiła rozstać się z tym co wspólnie pielęgnowały przez tyle
lat.
- Wspaniałe kobiety. - odrzekłem z
podziwem.
- Prawda. - przytaknęła, po czym
kontynuowała - Droga do Jeleśni biegnie na zachód. To ta przy której… no
wiesz... - słowa nie mogły przecisnąć się przez jej gardło.
- Potrąciłem Edypa? - dokończyłem, a
Klaudia niespokojnie się wzdrygnęła.
- Aha. - potwierdziła - Często po drodze
robiła zakupy w dawnym geesie i wracała obładowana siatami. Ciężko jej było,
ale nie dawała sobie nic przetłumaczyć. Mówiłam, żeby kupiła sobie na pchlim
targu koszyk, albo chociaż jakiś wózek. - zamilkła melancholijnie - I któregoś
dnia potrącił ją samochód. Kierowca uciekł, zostawił ją w rowie. Gdyby Siwczak jej
wtedy nie znalazł, Bóg wie ile by tam leżała.
- Myślisz, że żyła; że kierowca mógł ją
uratować?
- Nie wiem. Nikt nie wie. Ale mam
nadzieję, że umarła szybko.
- To przykra historia.
- Owszem, dlatego wolałabym pogadać o
czymś innym.
- Na przykład?
- Na przykład o tym, czego miastowy
jeżdżący luksusowym samochodem szuka na takim zadupiu?
- Spokoju, odosobnienia, piękna,
natchnienia. Wybierz które chcesz. - odrzekłem, jednocześnie rozbawiony faktem,
że dla miejscowych golf piątej generacji stanowi synonim luksusu.
- Myślę, że pominąłeś najważniejsze.
- Naprawdę? A zatem co tu robię?
- Uciekasz. To raczej oczywiste.
- Niby dlaczego? - zapytałem
- Bo nie jesteś pierwszy. Choć od dawna
nie było tu już nikogo obcego, to na przestrzeni lat wielu takich jak ty się tu
pojawiało, jeszcze w czasach kiedy pensjonat dobrze prosperował. Łatwo było ich
odróżnić od zwykłych turystów. Chodzili całymi dniami w te i we w te,
przesiadywali w lesie albo wcale nie wychodzili z kwatery. Nie szukali nowych
doświadczeń, nie rwali się żeby na klaczy jeździć, chociaż kiedyś Jąkała
oferował przyjezdnym taką atrakcję, za skromną opłatą oczywiście. Szwendali się
z tymi smutnymi gębami po wsi i dumali.
- Mam smutną gębę?
- Owszem. A szkoda, bo poza tym jest
niczego sobie. - uśmieszek był ledwo dostrzegalny. - Zastanawia mnie tylko
przed czym uciekasz?
- A mnie zastanawia co taka dziewczyna
jak ty robi jeszcze na wsi. Nie chcesz wyjechać jak Ozorczykówna? Co cię tu
trzyma?
- Może i moja matka nie żyje, ale ojciec
wciąż ma się dobrze. - rzekła nieco urażona. - Na razie jakoś sobie radzi ale
kiedy dopadnie go starość może potrzebować pomocy. Nie mogę zostawić go samego.
- Przywiązanie do ziemi rzeczywiście
odgrywa w waszej mentalności dużą rolę. - zauważyłem.
- Nie chodzi o ziemię, a o wychowanie.
Po prostu nie zostawia się rodziny.
- Z powodu wartości jaką stanowi czy
raczej wyrzutów sumienia?
- Nie bądź taki mądry. Dlaczego wy
miastowi zawsze uważacie, że pozjadaliście wszystkie rozumy? - zapytała
kąśliwie - Psycholog się znalazł, cholera.
- Masz rację, chyba zaczynam gorzknieć.
Staliśmy w milczeniu. Wciąż wpatrywałem
się, to w opuszczone gospodarstwo, to w działkę, która została mi narzucona we
własność przez lokalnych. Choć wtedy oczywiście nie zdawałem sobie z tego
sprawy, poddałem się woli mieszkańców, a może nawet tego miejsca, które zdawało
się być równie żywe i wręcz uosobione. Ta ziemia już należała do mnie. W
trakcie tamtego spaceru już wiedziałem gdzie dokładnie będą znajdować się
fundamenty, ogrodzenie, jak rozplanowane zostanie pierwsze piętro oraz czym
pokryty będzie dach niedużej werandy. Oczami zawodowej wyobraźni widziałem
piętrowy dom z drewnianych bali, pokryty gontem albo imitującą go dachówką. I
nie z tymi beznadziejnymi wysokimi spadami, ale tworzący kąt rozwarty.
Pozbawiony ostrych krawędzi, podkreślający zaokrągleniami okna na poddaszu;
zamknięte w czarnych, drewnianych ramach. Za domem zaś stanie altanka, częściowo
wypełniona drewnem na opał, z ławą i komfortowymi fotelami. Ten dom już
istniał.
- Koniec zwiedzania. - rzekła stanowczo.
- Muszę wracać do domu.
- Odprowadzę cię. - zaproponowałem -
Gdzie mieszkasz?
- Za lasem, to spory kawałek drogi. Chce
ci się wlec tak daleko?
- Chwilowo nie mam lepszego zajęcia,
więc owszem, chętnie dotrzymam ci towarzystwa.
- Skoro się upierasz. - gdyby nie jej
wiek i niechęć, jaką wciąż wyczuwałem przysiągłbym, że powiedziała to z dozą
kokieterii.
- Dlaczego Edyp? - zapytałem gdy
ruszyliśmy w stronę ściany drzew.
- Kiedy go znalazłam, miał zaropiałe
oczy. - odparła - Nie widział kompletnie nic. Ciągle wpadał na ściany.
Weterynarz twierdził, że nic nie da się zrobić; że infekcja była nie do
pokonania. Mówił nawet, że nie pożyje zbyt długo. Taki wychudzony, pogryziony.
- Nie wierzę, że ktoś porzucił takiego
psiaka. - powiedziałem patrząc jak Edyp szaleje wśród mokrej trawy.
- Jakbym spotkała tego złamasa, to chyba
urwałabym mu łeb. - syknęła.
- Spokojnie. - odrzekłem z uśmiechem,
acz nieco zaskoczony jej słownikiem. - Gdzieś się tego nauczyła?
- Gdybyś tylko widział go tamtego dnia.
Przestraszony, przywiązany do drzewa, porzucony jak jakaś pieprzona zabawka.
Musiał spędzić w lesie co najmniej kilka dni. Na karku miał wielką, szarpaną
ranę. Weterynarz mówił, że to dziki go tak urządziły.
- Najprawdopodobniej ktoś z przyjezdnych
nie miał już ochoty się nim zajmować i postanowił ułatwić sobie wywczasy. -
stwierdziłem.
- Gdy nie wskórałam nic w lecznicy, poszłam
z nim do Mrozikowej. Wyciągnęła pęczek jakichś ziół i kazała przykładać mu na
oczy przez tydzień.
- I co? Jak ręką odjął?
- Weterynarz może i uczony, wiele u nas
pomaga ale przy Edypie był bezradny. - przywołała psa klaśnięciem, a gdy
przybiegł pogłaskała czule - Bo psy są jak ludzie, prawda Edyp?
Resztę drogi pokonaliśmy w milczeniu.
Miałem wrażenie, że Klaudia po prostu pozwala mi podziwiać okolicę na własny
sposób. Bez opowiadania jej historii, udawania przewodnika. Przemierzaliśmy
leśną drogę niczym dwójka starych znajomych, rozumiejących wzajemną potrzebę
ciszy. Przez chwilę pomyślałem, że obrazek ten jest nieco zabawny. Ona znająca
każdy zakątek tego miejsca obojętnie patrzy przed siebie, a ja ciekawski i
zachwycony obracam głową na wszystkie strony niczym mały chłopiec. Dorosła
dziewczynka i zdziecinniały mężczyzna.
Gdy wyszliśmy z lasu, chmury poczęły
coraz gęściej zasypywać nas kroplami deszczu. Otworzyłem parasol i osłoniłem
naszą trójkę. Edyp nie hasał już tak ochoczo, a potulnie trzymał się
właścicielki.
Klaudia nie kłamała. Moim oczom ukazał
się rząd chat pokrytych strzechą. Drewnianych, z kamiennymi kominami i
prymitywnymi ławkami przed wejściem. Po prawej stronie drogi znajdowały się
trzy domostwa, po lewej zaś jedno. Wszystkie podobne niczym odlane z formy
figurki, pomalowane przez rzemieślnika tym samym zestawem farb. Nieco dalej
droga skręcała ostro w prawo. Po paru minutach byliśmy na miejscu.
- To tutaj. - zatrzymaliśmy się.
- Ładny dom. - przyznałem.
- Może i tak. Nie myślałam o tym. Widzę
za to, że ty szczególnie interesujesz się budynkami. - zauważyła kąśliwie.
- Zboczenie zawodowe.
- Hm… - zamyśliła się - Czyli już co
nieco o tobie wiem…
- Nie trać na mnie czasu. Nie należę do
zbyt fascynujących.
- Ja o tym zadecyduję. - powiedziała ze
stanowczością - Do zobaczenia.
- W końcu to mała wioska.
Skierowała kroki w stronę drzwi
wejściowych i już po chwili stałem na drodze sam. Przyjrzałem się jeszcze raz
domostwu. Gdyby nie brak wzdętych filarów i zadaszenia można by pomyśleć, że
budynek musiał być kiedyś dworkiem. Symetryczny front z dwojgiem okien po
każdej stronie wejścia. Dwuskrzydłowe, dębowe jak się domyślałem drzwi świetnie
współgrały z przygaszoną bielą ścian i ciemnoszarą dachówką. Do wejścia
prowadziły trzystopniowe schody, z ustawionymi po bokach drewnianymi donicami. W porównaniu do
pozostałych gospodarstw znajdujących się w zasięgu wzroku, dom Klaudii i jej
ojca wyglądał nader współcześnie.
Uznałem, że nic tu po mnie i
postanowiłem zawrócić w stronę niedzisiejszych chałup, by nakarmić widokiem
wiecznie głodny zmysł architektoniczny. Uszedłszy kilka kroków rzuciłem
ponownie okiem w stronę białego domu. Ze zdziwieniem dostrzegłem, że mojej
uwadze umknął dość ciekawy element otoczenia, jakim był niewielki staw położony
kilkadziesiąt kroków za nim. Tak naprawdę znajdował się on w centrum swego
rodzaju placu zamkniętego pomiędzy rzeką na południu, lasem na zachodzie,
domostwami na północy i wreszcie gospodarstwem Klaudii i jej ojca na wschodzie.
Dookoła niego rozciągały się łąki, tylko momentami urozmaicone niewielkimi
krzakami.
Sam zbiornik nie był imponujących rozmiarów.
W sam raz by zanurzyć w nim wędkę, lecz zbyt mały by zwodować nań choćby małą
łódź. Otoczony tatarakiem, z taflą koloru przygaszonej zieleni. Po chwili
jednak, to już nie on przykuwał moją uwagę, a dwóch znajomych mężczyzn, których
widziałem podczas pierwszego spaceru. Tym razem siedzieli tyłem do mnie,
uważnie obserwując spławik. Z tej odległości widziałem nieco więcej niż
poprzednim razem. Mężczyzna po lewej wyglądał na młodego. Krótko ostrzyżone,
blond włosy i bardzo szczupła sylwetka. Drugi zaś mógł pochwalić się niewielką
nadwagą i zdecydowanie był tym starszym, co wywnioskowałem po siwej czuprynie.
Teraz nie rozmawiali. Siedzieli nachyleni w stronę stawu i w skupieniu
wyczekiwali, aż czerwony kawałek drewna zniknie pod wodą sygnalizując tym samym
sukces.
Fakt, że natykam się na nich ponownie
zdawał się być intrygujący. Zwłaszcza, że zdecydowanie nie wyglądali na
tutejszych. Starszy mężczyzna ubrany był w czarny golf i spodnie tego samego
koloru, młody zaś miał na sobie dżinsy i czerwoną koszulkę. Nie wpasowywali się
ani w estetykę krajobrazu, ani w przekrój społeczeństwa. Dziwiło mnie to tym
bardziej, że ponoć byłem jedynym obcym we wsi. Zatem albo ci dwaj umknęli
zmysłowi obserwacji miejscowych albo z jakiegoś powodu stanowią tajemnicę.
Mimo, iż to co zobaczyłem bez wątpienia wzbudziło moje zainteresowanie,
postanowiłem wrócić do swojego zajęcia i ponownie ruszyłem w stronę chat.
Zdążyłem ujść zaledwie kilka kroków, gdy
usłyszałem wołanie o pomoc.
- O Boże! Ra-ratunku! - krzyk był
piskliwy, wręcz dziecięcy. - Niech k-ktoś nam pomoże!
Momentalnie odwróciłem się w stronę
stawu i ujrzałem jak mężczyzna w czerwonej koszulce desperacko usiłuje wyciągnąć
z wody starszego. Nie radził sobie z ciężarem i był śmiertelnie przerażony.
- Panie Janku, c-co się dzieje?! Co p-panu
jest?!
Bez zastanowienia rzuciłem się na pomoc.
Przeskakując rów wbiegłem na łąkę, mijając dom Klaudii. Po chwili doskoczyłem
do młodego i zapierając się nogami o wystające kępy trawy chwyciłem mężczyznę w
golfie za prawe ramię.
- Nie puszczaj! - rzuciłem. - Na trzy!
Raz, dwa, trzy!
Lekka nadwaga okazała się nieco większa
niż początkowo sądziłem, jednak już po chwili mężczyzna leżał na trawie.
Chłopak z kolei wciąż krzyczał. Zdawało się, że był bliski paniki. Trzymał się
za głowę i oddychał z wielkim trudem.
- Boże! C-co się dzieje? Co m-mu jest?
Niech mu pan pomoże, błagam!
- Zamknij się, bo nie mogę się skupić! -
huknąłem.
Starałem przypomnieć sobie zasady
udzielania pierwszej pomocy.
Oddech. Przyłożyłem ucho do ust
mężczyzny. Nie usłyszałem ani nie poczułem wydostającego się powietrza.
Nadgarstek. Nie byłem pewien czy
cokolwiek wyczuwam.
Tętnica szyjna. Zdecydowanie nie
pulsowała.
Szybkim acz ostrożnym ruchem odchyliłem
mu głowę i rozpocząłem masaż serca.
Trzydzieści uciśnięć.
- Co tu się dzieje? - Klaudia wybiegła z
domu boso.
- W prawej kieszeni mam telefon. Wyjmij
go i zadzwoń po pogotowie. - powiedziałem stanowczo nie przerywając masażu.
Dwa wdechy.
- Ale jak? - wykrzyczała w panice, nie
potrafiąc odblokować dotykowego ekranu - Nie umiem!
- Mu-mu-musisz p-przesunąć p-palcem! -
wyjąkał młody, wciąż zakrywając twarz rękoma.
Trzydzieści uciśnięć.
- Strzałka! - krzyknąłem - Przesuń strzałkę!
Po kilku próbach Klaudia wstukiwała już
numer i rozmawiała z dyspozytorem.
Po każdym cyklu sprawdzałem tętno i
oddech. Resuscytacja nie przynosiła żadnego efektu, serce mężczyzny wciąż
pozostawało bierne. Gdy po piętnastu minutach karetki wciąż nie było, rozkazałem
Klaudii wyjść na drogę i wyglądać ratowników, sam zaś starałem się pamiętać o
zachowaniu tempa i głębokości uciśnięć.
Powietrze przeciął odgłos łamanych
żeber.
- Jezu! Co mu p-pan robi?! - krzyczał
młody - Z-zrobisz mu k-k-krzywdę!
- Uspokój się! - krzyknąłem wykończony -
Wolisz go martwego czy lekko uszkodzonego? I przestań się wreszcie wydzierać.
- P-przepraszam… - wyjąkał - J-ja nie
chciałem…
Zaniósł się płaczem niczym małe dziecko
i usiadł na ziemi skrywając głowę w kolanach.
Moje wysiłki trwały jeszcze dziesięć
minut, nim zostałem zmieniony przez ratownika. Mężczyźnie błyskawicznie podano epinefrynę,
sprawnym ruchem ułożono na desce ratunkowej i nie przerywając reanimacji umieszczono
w karetce. Zanim ruszyła w kierunku szpitala zza zamkniętych drzwi usłyszałem:
- Dobra, mamy puls.
III
Po wydarzeniach ostatniego dnia wiele
osób łaknęło wyjaśnień.
Ja próbowałem zrozumieć, dlaczego dwaj
tajemniczy mężczyźni nie zostali uznani za przyjezdnych, a ich obecność nie
była dla wikarego, młodego Jąkały i wreszcie Klaudii na tyle interesująca by o
nich wspomnieć. Michał, chłopak w czerwonej koszulce, wciąż oczekiwał, że ktoś
wytłumaczy mu co właściwie wydarzyło się nad stawem. Jąkała, choć udawał, że
nie jest tym zainteresowany, zadręczał się pytaniem dlaczego zdecydowałem się
wynająć młodemu mężczyźnie pokój na własny koszt. Lekarze ze szpitala w
Lublinie, wertując dokumentację medyczną i analizując załamki na wydruku z EKG
usiłowali wywnioskować w przebiegu jakiego zawału doszło do zatrzymania krążenia
u Jana Sterlińskiego, lat pięćdziesiąt sześć.
Ostatnią osobą poddającą rzeczywistość
weryfikacji był Mirosław, który siedząc przy stole w kuchni i odpalając
kolejnego radomskiego oczekiwał, że ktoś wyjaśni mu co ten parszywy miastowy
robi w jego domu. I po jaką cholerę to bezwstydne dziewuszysko zamknęło się z
nim w pokoju.
- Więc czemu o nich nie wspomniałaś? -
zapytałem, ogrzewając dłonie kubkiem herbaty.
- Zapomniałam. - odparła bez większego
zainteresowania - Pojawiają się tu od dawna. Po pewnym czasie przestaliśmy
zwracać na nich uwagę.
- Co to znaczy pojawiają się?
Przyjeżdżają poszwendać się po okolicy, a potem znikają?
- Coś w tym stylu.
Pokój Klaudii sprawiał wrażenie dość
surowego. Ściany pokryte były szarym tynkiem, w niektórych miejscach wybrzuszonym
pod wpływem wilgoci. Pojedyncze łóżko stojące pod ścianą przykryte było białą
pierzyną i wysłużonym, brązowym pledem. Siedzieliśmy obok siebie, oparci o
ścianę tak, że nasze nogi wystawały za jego krawędź. Wyglądaliśmy jak dwójka
dzieciaków rozprawiających o szkolnych romansach i podwórkowych bójkach. Moje
oczy wciąż przykuwały rozłożone w każdym kącie książki. Na półkach, na
parapecie, za szafą, nawet na podłodze. Proust, Nietzsche, Orwell w oryginale.
Choć byłem w lekkim szoku, nie dawałem tego po sobie poznać. Po pierwszej
rozmowie domyślałem się, że Klaudia jest inteligentna, ale nie sądziłem, że
także nieprzyzwoicie oczytana. Wystarczyło kilka chwil w tej jaskini
światłości, bym poczuł się głupi jak radośnie kwicząca przy paśniku świnia.
- Mogłabyś być bardziej precyzyjna? -
zdawkowość jej wypowiedzi zaczynała mnie irytować.
- Ten starszy zaczął się tu plątać jakieś
cztery lata temu. Najpierw przyjeżdżał sam, nocował u Jąkały, chodził po wsi z
tą swoją…
- …smutną gębą, wiem. - przerwałem złośliwie.
- Jak ci się nie podoba moja narracja,
to sugeruję wyjść. Tylko ostrzegam, mój ojciec to porywczy człowiek. Zresztą pewnie
zauważyłeś, że nie przypadłeś mu do gustu. Wystarczy jedno moje słowo, a
poderwie widły i zrobi ci w tyłku kilka dodatkowych otworów. - powiedziała to
tak spokojnie, że zacząłem się zastanawiać czy aby nie dałem się zamknąć w pokoju
z psychopatką - To jak? Mogę mówić dalej?
- Proszę. - wymamrotałem nie wychylając
się zza kubka.
- Więc snuł się z tą swoją smutną gębą,
zupełnie tak jak ty. Któregoś razu przyjechał tu z jakimś chłopakiem. Z tą
różnicą, że nie łazili już na widoku. Nie mieszkali też w pensjonacie. Ponoć
ten stary postawił sobie przy wyjeździe na Jeleśnię przyczepę kempingową i tam
koczował z różnymi podejrzanymi typami. Od tamtej pory średnio co pół roku
pojawia się tu z kimś nowym. A to nad rzeką, a to przy kościele albo nad
stawem. Najczęściej z mężczyznami ale raz widziałam go też z kobietą. Taka po
czterdziestce, utyta trochę. Oprócz Jąkały, nikt z nim nie rozmawiał. Zawsze
kiedy ktoś chciał podejść bliżej obaj płoszyli się jak sarny. I po pewnym
czasie ich obecność nie była już interesująca. Nikomu nie wadzili, nie
awanturowali się. Po prostu łazili w tę i z powrotem.
- I nie zburzyło to waszego poczucia
bezpieczeństwa?
- Na początku nikt nie był im
przychylny, to fakt. Niektórzy nawet urządzali regularne polowania. Wiesz,
chodzili z lampą po nocy w nadziei, że uda się przyłapać ich na czymś… niecnym.
- Niecnym? - zapytałem.
- Taki jesteś postępowy i naprawdę nie
domyślasz się o co chodzi?
- Podstarzały facet mieszkający w
przyczepie na odludziu, sprowadzający sobie co jakiś czas nowego, zazwyczaj
młodszego kolegę, unikający jak ognia kontaktu z miejscowymi - to oczywiste, że
wszyscy dopisali sobie do tego tę samą historyjkę.
- Nie mów, że to nie jest dla ciebie
podejrzane.
- Bez wątpienia coś jest na rzeczy. -
odparłem - Śmierdzi sodomią na kilometr. Z drugiej zaś strony wspomniałaś, że
kiedyś widziałaś go z kobietą.
- Uwierz mi. - zaśmiała się - Nie mam
mowy, żeby w jakimkolwiek wymiarze traktował to krówsko jako obiekt seksualny.
- Niby dlaczego?
- Serio? - zapytała z mieszanką
niedowierzania i litości.
- Rozumiem, że skoro była gruba to nie
miała prawa mu się podobać?
- Tusza nie była jej jedynym problemem. Powiedziałabym
nawet, że w porównaniu z jej twarzą to była pestka. Cała w krostach, piegach, z
ogromnym wąsem. Wyglądała jak Wenus z Willendorfu podziurawiona śrutem.
- Mogę cię o coś spytać? - powiedziałem
po chwili zastanowienia.
- Skoro musisz.
- Czytujesz Orwella w oryginale, ale nie
potrafisz odblokować ekranu dotykowego. Wiesz czym jest Wenus z Willendorfu, a
jednocześnie rzucasz dookoła niewybrednymi obelgami. Wręcz naukowo rozwikłałaś mentalność
i motywy tutejszej społeczności, a jednocześnie pozujesz na prostą dziewuchę. Wypowiadasz
się niczym wykładowca uniwersytecki, a jednocześnie odmawiasz sobie
wykształcenia. Co jest z tobą nie tak, do cholery?
- Pominę fakt, że za "prostą
dziewuchę" powinnam zdzielić cię po pysku. Na twoje szczęście nie zwykłam
stosować agresji wobec gości. A co do twojego pytania… - zamyśliła się - Myślę,
że powinieneś wsadzić je sobie głęboko w dupę.
- To ja może już pójdę. - uśmiechnąłem
się trochę przerażony. - Moja dupa nie czuje się tu bezpiecznie.
Wstałem z łóżka i skierowałem kroki w
stronę drzwi.
- Co robisz dziś wieczorem? - zapytała
ni stąd, ni z owąd.
- Cóż… - wyjąkałem zaskoczony - W
pensjonacie czeka na mnie Michał, to znaczy chłopak znad stawu. Obiecałem mu,
że zawiozę go do szpitala.
- Dlaczego mu pomagasz?
- Zachowuje się jak mała dziewczynka.
Płacze, histeryzuje, nie wie co ze sobą zrobić. Nie ma przy sobie pieniędzy,
boi się spać "tam, gdzie w razie czego nikt mu nie pomoże." Jakoś nie
mogłem zostawić go na pastwę losu.
- Pytałeś go o co właściwie chodzi z
tymi całymi spacerami we dwoje?
- Od wczoraj jest w takim szoku, że
ledwo był w stanie powiedzieć jak się nazywa. Nawet gdybym chciał się dowiedzieć
czegoś konkretnego, to nic z niego nie wyciągnę.
- A chcesz się czegoś dowiedzieć? -
zapytała zaciekawiona moją ciekawością.
- Jeszcze nie wiem.
Klaudia, która z jakiegoś powodu wciąż
odgrywała spektakl obojętności, nie pofatygowała się aby odprowadzić mnie do
wyjścia. A to oznaczało, że musiałem samotnie przedrzeć się obok leża
porywczego ojczulka, relaksującego się na wygódce w kuchni. Już pierwsze
spojrzenie, jakim obdarzył mnie gdy tylko przekroczyłem próg jego domu mówiło,
że nie mam tu czego szukać. I szczerze mówiąc, Mirosław wcale się nie mylił.
Kiedy wczorajszego popołudnia udało mi
się ulokować Michała w zamykanym na klucz, pozbawionym balkonu pokoju, mogłem
wreszcie nieco ochłonąć. Świadomość, że uratowałem tajemniczemu mężczyźnie
życie była satysfakcjonująca, lecz jednocześnie budziła mój niepokój. Nie
przyjechałem tu dla towarzystwa. A jeśli wyrwałeś kogoś z łap śmierci i wziąłeś
pod swoje skrzydła jego towarzysza, to musisz liczyć się z tym, że z pewnością
obaj będą chcieli okazać jakoś swoją wdzięczność. Perspektywa ta była bardzo
niewygodna i całkowicie rujnowała moje plany. Choć powiedziałem Klaudii, że
zaopiekowałem się tym spętanym przez lęki chłopakiem z powodu ludzkiego
odruchu, to w głębi duszy wiedziałem, że padłem ofiarą pułapki konsekwencji.
Skoro uratowałem jednego, a uczyniłem to, bo w końcu chodziło o czyjeś życie,
to musiałem też zająć się tym drugim. Potrzeba zachowania spójnego obrazu
siebie przyćmiła mój osąd i spowodowała, że nie przewidziałem wszystkich
konsekwencji, w tym najważniejszej, czyli zwalenia mi się na głowę dwóch, w
sumie nieciekawych, typów.
Rodzi się zatem pytanie: po co pojechałem
do szpitala? To jasne, zrobiłem to na prośbę Michała. Ale dlaczego?
Z powodu ciekawości? Z chęci poprawienia
sobie samopoczucia, poprzez napawanie się moim bohaterskim czynem? Czy może
dlatego, że chciałem najzwyczajniej w świecie utrzeć nosa śmierci. Stanąć nad
łóżkiem Jana i powiedzieć: "I co, zdziro? 1:1."
Moją głowę zaprzątało również coś, a
raczej ktoś inny - Klaudia. Stojąc wczoraj pod prysznicem pomyślałem, że
wyrządzam tej dziewczynie krzywdę. Jej zachowanie, pozornie obojętne czy wręcz
wrogie, ale okraszone przy tym nieudolnym, dziewczęcym flirtem sprawiało, że
czułem się winny. Spacer, który przerodził się bez ostrzeżenia w dość osobistą
rozmowę oraz wydarzenia jakie miały miejsce za jej domem mogły sprawić, że ten
opryskliwy, acz na swój sposób uroczy rudzielec, poczuje w sobie rodzącą się
nadzieję. Nadzieję, że zaopiekuje się nią dwa razy starszy, silny i
inteligentny mężczyzna, z niesforną czupryną i kilkudniowym zarostem. Ten
mężczyzna jednak chciał za wszelką cenę unikać jakichkolwiek bliższych relacji
w ciągu nadchodzących miesięcy, a może i lat. Chciał ciszy, spokoju,
samotności. Jeszcze przez jakiś czas. Popełnił jednak dwa błędy. Po pierwsze po
samarytańsku przygarnął zagubionego dzieciaka, a drugiemu dał fałszywą nadzieję
przyjmując zaproszenie na herbatę.
I tak oto zmierzałem pewnym krokiem w
stronę kuchni ze świadomością, że w dziewczynie kiełkują marnie skrywane
uczucia oraz, że człowiek wylegujący się na wygódce błędnie dostrzeże we mnie
jej adoratora. Może w normalnych okolicznościach miałbym z tego niezły ubaw,
lecz tamtego dnia był to tylko kolejny problem zrodzony w gąszczu wydarzeń.
- Przysiądź no na chwilę, pizdusiu. -
wychrypiał przepalonym głosem, gdy tylko pojawiłem się w pomieszczeniu. -
Pogadamy.
- Szczerze mówiąc trochę się spieszę. - ależ
byłem naiwny myśląc, że to zadziała.
- Chuj mnie to. Siadaj. - wskazał dłonią
taboret po drugiej stronie stołu.
Zdawało się, że
odgrywa jakąś scenkę, być może zobaczoną za młodu w kinie. Troskliwy ojciec chroni
swoją córeczkę przed napalonym nastolatkiem, myślącym tylko o tym jak dostać
się do jej słodkich majteczek w grochy. Miałem wrażenie, że za chwilę zapyta
mnie co właściwie chcę robić w życiu i kim są moi rodzice. A potem wyraźnie
zaznaczy, że jeśli skrzywdzę jego córkę, to znajdzie mnie i zabije.
"Zabiję cię, rozumiesz?" I choć ta wyegzaltowana, teatralna troska,
będąca tylko i wyłącznie sposobem na wzmocnienie fundamentów ego, była
rewelacyjną komedią, to obelgi skierowane w moją stronę śmieszne już nie były.
To jedna z niewielu rzeczy jaką wyniosłem z domu - poczucie godności. Póki co
jednak, postanowiłem pokornie je stłumić i posłuchać co ojczulek ma mi do
powiedzenia. A nuż ta odrobina rozrywki pozwoli mi oderwać się od
niepotrzebnych myśli.
- Myślisz, że dobierzesz jej się do majtek,
co? - ha!
- Cóż, niespecjalnie. Pana córka w ogóle
mnie nie interesuje.
- Ta? - podniósł głos - To po co tu
przylazłeś?
- Zostałem zaproszony na herbatę. -
odparłem zgodnie z prawdą. - Zresztą Klaudia chyba o tym wspomniała, prawda?
Pomyślałem, że niegrzecznie byłoby odmówić.
- Słuchaj no! - podniósł się z leżanki i
pochylił nad stołem - Co ty myślisz, że ja nie wiem jak ją otumaniłeś? Młoda,
głupia. Nabrała się na twoje pedalskie komplemenciki.
- Myślę, że wystarczył mój urok
osobisty. - rzucanie sarkazmem w idiotę zawsze jest bezskuteczne, ale za to
świetnie nadaje wydarzeniom dynamiki.
- Patrzcie go, mądrala się znalazł.
Zobaczymy czy będziesz taki wygadany z widłami w dupie.
Ten prymitywny dialog zaskakująco szybko
przestał mnie śmieszyć, a zaczął irytować. Moim pomysłem na wybrnięcie z
sytuacji była jej zamiana w okazję do rozrywki. Ale jako że nie przynosiła
rezultatów…
- Tknij ją tylko, a…
- Dosyć. - podniosłem się z siedziska. -
Do pana wiadomości - nie mam, nie chcę mieć i nie będę miał nic wspólnego z
pana córką. Przyszedłem tu tylko z uprzejmości i zapewniam, że te swoje widły
może pan wsadzić, ale sobie. Nie mam czasu ani ochoty na takie pierdoły.
Odgrywaj pan sobie takie scenki z jakimiś lokalnymi buhajami, a nie ze mną,
zwłaszcza, że jestem o głowę wyższy. Jasne?
- Trzeba było tak od razu, a nie gitarę
zawracać. - mruknął po chwili milczenia. - Idź pan w cholerę.
I poszedłem. Zanim jednak opuściłem
wnętrze domu, kątem oka dostrzegłem majaczącą w korytarzu rudą plamę.
Jak już wcześniej czytałam Twoje wpisy to bardzo podobał mi się Twój "język", to, że piszesz długie, podrzędnie złożone zdania, poprawne, przecinki, kropki i inne tego typu sprawy na swoim miejscu, nie ma błędów. A wszystko to obecnie jest bardzo rzadko spotykane w internetach. Przyjemnie czytało się każdy nowy wpis (chociaż nadal mam trochę zaległości na Twoim blogu spowodowanych sesją...), bo widać w Twoim pisaniu było lekkość, która przekładała się na czytanie. I przechodząc w końcu do sedna, nie inaczej jest w przypadku fragmentów Twojej powieści. Historia zaciekawiła na tyle, że już czekam aż Twoja książka pojawi się w księgarniach. Wszystko dopracowane, intrygujące, wciągające. Wysoki poziom. I to była opinia zwykłej czytelniczki, która lubi bardzo czytać i w miarę uważała na lekcjach polskiego. Także życzę wytrwałości, uporu, powodzenia. Czekam na całość. :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za tę opinię, przyczyniasz się do czegoś wielkiego ;)
Usuńja już chcę przeczytać tą powieść:) pospiesz się Pan z tym pisaniem:D
OdpowiedzUsuńPrace ostatnimi czasy przyspieszyły, staram się jak mogę. Twoja zachęta mobilizuje jeszcze bardziej, dzięki :)
Usuń